Jesteśmy od wyzwań
Dominika twierdzi, że gdyby nie została projektantem, byłaby szefem kuchni. Paweł, kiedy nie projektuje, podróżuje (choć wolałby na odwrót). Razem tworzą Buck Studio – i wiedzą wszystko o tym, jak zaprojektować, by… smakowało.
Rozmawia: Dorota Stępniak
Zdjęcia: Bartek Barczyk
DOROTA STĘPNIAK: Wszystko w waszym życiu jest zaprojektowane?
DOMINIKA BUCK: Absolutnie nie! Nie chcę przez to powiedzieć, że projektowanie życia jest złe, bo ważne jest marzyć, mieć plan i wiedzieć, co się chce zrealizować. Myślę jednak, że spontaniczność i otwartość na to, co przynosi życie są równie ważne.
PAWEŁ BUCK: Zgadzam się – choć akurat nasze projekty realizowane są bardzo konsekwentnie według planu. Ale życie nie, i przestrzeń, w której spędzamy czas – też nie.
Jakie są więc wasze prywatne przestrzenie?
DB: Stanowią wynikową tego, co Paweł zawsze powtarza o projektowaniu wnętrz prywatnych, czyli…
PB: Przestrzeń to tło dla użytkownika.
DB: Gdy ktoś pyta nas o to, czy zaaranżowalibyśmy wystrój wnętrza mieszkania albo domu, zwykle odpowiadamy, że przestrzeń prywatna powinna być funkcjonalna, ale jej wygląd powinien mieć charakter osoby, która tam mieszka. Tak samo traktujemy nasze miejsca czy to zawodowe czy prywatne. Na początku jest zawsze prosta, funkcjonalna przestrzeń zbudowana z użyciem naturalnych, niewydumanych materiałów.
PB: Taka baza – dostosowana funkcjonalnie do naszego stylu życia i pracy z czasem obrasta rzeczami, które osobiście lubimy, przywozimy, zbieramy. Nie przedmiotami, które mają ładnie wyglądać, tylko rzeczami, które nas cieszą i inspirują.
Czy przy wnętrzach komercyjnych jest tak samo?
DB: Oczywiście! Inwestor musi się przede wszystkim identyfikować z miejscem, naprawdę je rozumieć i czuć. To naturalnie zawsze jest wyzwanie, żeby dostosować koncept do natury inwestora, żeby kogoś nie uszczęśliwić na siłę. Nie interesuje nas projektowanie dla samego projektowania: żeby zrobić efekciarskie wizualizacje, użyć najmodniejsze materiały i meble, wziąć udział w hucznym otwarciu, zrobić ładne zdjęcia, pochwalić się nimi na Instagramie, a za pół roku widzieć jak projekt okazał się jedynie ładną wydmuszką, która splajtowała.
Jak pracujecie nad projektami?
PB: Dobrym przykładem jest np. argentyńska restaurację Campo, którą zaprojektowaliśmy we Wrocławiu – dla nas kluczowym, poza z góry narzuconym profilem gastronomicznym, był fakt, że w projekt był zaangażowany Dieter Meier, muzyk z zespołu Yello, Szwajcar, który wyjechał do Argentyny i tam zaczął hodować krowy. Zamęczaliśmy go i jego współpracowników pytaniami o Argentynę , o farmę i styl życia. Dzięki temu południowo-amerykańskie klimaty stały się dla nas dużo bardziej autentyczne, bo są opowiedziane przez pryzmat osoby, która rzeczywiście tam żyje. Tego ducha przenieśliśmy na projekt i na to jak on funkcjonuje nie tylko pod względem wnętrza, ale przede wszystkim atmosfery i obsługi…
DB: Innym świetnym przykładem jest Nanan przy wrocławskim rynku. Cukiernia słynąca z niezwykle dopracowanej oferty czyli po prostu pysznych, wspaniale wyglądających ciastek. Zależało nam na tym, żeby to właśnie one były w centrum uwagi a samo miejsce było minimalistyczne. Co oczywiście jest wyzwaniem, bo minimalizm bywa trudny w odbiorze a my chcieliśmy żeby całość była przytulnym, marzycielskim krajobrazem. Miejsce jest przy tym nieduże więc bardzo ważna była tu także akustyka. Gdy Paweł znalazł – szukając referencji do projektu – ekrany akustyczne, podjęliśmy decyzje, że całe ściany będą miękkie, pluszowe, no i…różowe – co było w tamtym momencie dość kontrowersyjnym rozwiązaniem bo nikt nie słyszał wtedy o millenial pink. Pantone ogłosił go kolorem roku kilka miesięcy później.
PB: Poza tym, że musieliśmy na różowy namówić inwestorki; bardzo ważne było dla nas jak klienci cukierni będą czuć się w tym miejscu. W przestrzeni jest długa, wolnostojąca lada – wyspa, którą można obejść z każdej strony, oglądając ciastka, gdy ekspedientka stoi z boku i…
DB: …opowiada, doradza – to bardziej przypomina uczestnictwo w słodkiej, dekadenckiej uczcie niż czekanie w kolejce, żeby kupić ciastka na wynos.
Campo Modern Grill
Takie z pozoru mało istotne rzeczy mają dla was duże znaczenie?
DB: Wierzymy, że oryginalność zaczyna się tam, gdzie kończą się porównania. Chyba już z tego słyniemy, że jesteśmy w stanie inwestorów i wykonawców namówić do niestandardowego podejścia i nietypowych rozwiązań, a co za tym idzie – także ponadprzeciętnego zaangażowania. Wierzymy w to, że energia i czas na to poświęcone wracają. Kluczem do wyróżniających się wnętrz komercyjnych jest konsekwentnie zrealizowany koncept, co przejawia się także w ilości elementów indywidualnie zaprojektowanych i wykonanych, czyli tak naprawdę dedykowanych danemu projektowi. Taką rolę pełnią projektowane przez nas meble i oświetlenie, które są wykonane na indywidualne zamówienie przez lokalnych producentów czy rzemieślników.
Jak do swoich pomysłów przekonujecie inwestorów?
DB: Myślę, że mamy pasję, którą potrafimy zarażać. Dzieje się tak dlatego, że u podstawy naszych projektów nie leżą aktualnie trendy czy to, że coś nam się akurat podoba, tylko elementy które projektujemy i proponujemy Inwestorom mają zawsze solidne uzasadnienie w całej koncepcji miejsca.
Dla mnie ogromnie ważny jest research, solidne przygotowywanie się do każdego projektu. Paweł zawsze się śmieje, że zbieram milion niepotrzebnych informacji, gdy mam znaleźć jedną. Ale tym właśnie dla mnie jest research – nie trwa 15 minut i nie polega na zrobieniu jednej tablicy na Pintereście, tylko jest szukaniem tropów, czasem odległych, które finalnie budują koncept.
PB: Zawsze powtarzamy też, że jeżeli nie wierzymy, że projekt odniesie sukces, to po prostu się nie podejmujemy pracy nad nim. Nauczyliśmy się, że jeżeli czujemy już na początku, że współpraca z daną osobą może się nie ułożyć, to po prostu nie decydujemy się na nią.
„Dobre rzeczy wymagają czasu. Projekt nie powstanie w tydzień, bo ktoś spontanicznie postanowił otworzyć restaurację i wydać na to sporą kwotę. Projektowanie to jest proces, który wymaga czasu”.
DB: Często dzieje się to na etapie, kiedy tłumaczymy klientom, że dobre rzeczy wymagają czasu. Projekt nie powstanie w tydzień, bo ktoś spontanicznie postanowił otworzyć restaurację i wydać na to sporą kwotę. Projektowanie to jest proces, który wymaga czasu – umysł musi mieć czas, by się zastanowić, chwilę znudzić, zająć czymś innym – bo najlepsze inspiracje czerpie się spoza własnej dziedziny.
PB: A projektowanie przestrzeni publicznych dla gastronomii czy handlu jest tak naprawdę projektowaniem biznesu. Wymaga przede wszystkim strategii i bardzo dobrego planowania.
A czym się kierujecie, dobierając współpracowników do realizacji waszych projektów?
DB: Mamy świetnych ludzi, którzy już nas znają, wiedzą, jak pracujemy i jakimi detalistami jesteśmy. Że jeśli coś będzie nie tak, będziemy próbować do skutku. Bardzo szanujemy prawdziwych rzemieślników i osoby, które pracują na styku wrażliwości talentu manualnego i wiedzy technicznej, bo od tego zależy jakość wykonania projektowanych przez nas wnętrz.
Jak ważne dla was są szkice?
DB: Oboje z Pawłem jesteśmy jeszcze z takiego pokolenia – choć nie chcę, żeby zabrzmiało, że mamy nie wiadomo ile lat – gdzie na studiach był kult rysowania ręką, a na niektórych zajęciach wręcz zakaz używania komputera. Gdy z Pawłem się naradzamy albo pracujemy z naszym zespołem, bardzo dużo rzeczy tłumaczymy za pomocą rysunków. Co więcej, staramy się tak wyszkolić nasz team, żeby nie wszystko trzeba było od razu rysować na komputerze.
PB: Dlatego wszyscy są u nas odgórnie wyposażeni w szkicowniki, które leżą na biurkach. Jest też obowiązkowy ulubiony cienkopis – Uni Pin 0,3.
ZGODNIE: 0,4 nie działa. (śmiech)
Widzę, że idealnie się uzupełniacie…
DB: Projektujemy zawsze wspólnie, wspólnie też generujemy atmosferę i kulturę pracy naszego studia.
PB: Nawet na miale odpisujemy razem (śmiech)
DB: Poznaliśmy się na Politechnice Wrocławskiej, gdzie Paweł zaczynał swój doktorat, a ja byłam na piątym roku studiów architektury. Od początku znakomicie się rozumieliśmy, chociaż jesteśmy zupełnie inni. Nasze gusta i perspektywy się różnią ale mamy podobną wrażliwość. Nawiasem mówiąc, interesujące jest obserwować, jak przez te 11 lat różne cechy Pawła udzieliły się mnie, a Pawłowi udzieliły się moje. Ja na początku byłam bardzo rozentuzjazmowana, Paweł martwił się za nas dwoje. Teraz on odpuszcza, a ja jestem bardziej obowiązkowa. Paweł poza tym ma taki „fokus”, który zawsze w nim podziwiam, na to, żeby być konsekwentnym – żeby wszystko było logicznie, żeby trzymać się konceptu. Ja natomiast lubię czasem odpłynąć.
PB: Ja na pewno nauczyłem się odpuszczać. Ale wciąż uzupełniamy się różnymi cechami i chyba nie dałoby się inaczej; inaczej by to nie wyszło.
Od początku wiedzieliście, że chcecie się „specjalizować” w projektowaniu dla gastronomi?
DB: Bardzo szybko, bo już po roku wspólnej pracy, zrozumieliśmy, że chcemy się zajmować gastronomią. Podróże, kultura stołu i jedzenie są bardzo bliskie naszym osobistym zainteresowaniom i pasjom ,więc był to dość naturalny wybór. Ja miałam też doświadczenie w pracy w międzynarodowej agencji reklamowej, w dziale strategii. Wyszłam stamtąd z mocnym przekonaniem, że narzędzia marketingowe, których się nauczyłam tam używać, mogą mieć świetne zastosowanie w projektowaniu architektonicznym. Paweł z kolei po kilkuletnim doświadczeniu w pracy w dużej wrocławskiej pracowni tęsknił coraz bardziej za autorskimi projektami mniejszej skali i pracą nad detalem.
Studiowałaś też w Wielkiej Brytanii, w słynnej szkole Saint Martins.
DB: Tak, podczas studiów na Politechnice Wrocławskiej miałam rok przerwy, wyjechałam do Londynu. Studiowanie architektury w Polsce po 2 latach mnie strasznie zmęczyło. Z jednej strony brakowało mi wolności i energii twórczej, poczucia, że te studia uczą obserwacji świata, analizy i myślenia a nie tylko kreślenia kolejnych formatek. Nadal zresztą myślę i czuję się bardziej projektantem niż inżynierem architektem. Paweł zresztą też. I oboje mamy kłopot z uczelniami architektury w Polsce – z jednej strony sprzedaje się tam kult starchitektów „demiurgów” z rozbuchanym ego, którzy bezkompromisowo realizują swoje spektakularne wizje; a z drugiej jest po prostu inżynier, rzemieślnik projektujący domki jednorodzinne do katalogu. Nie umiałam się w tym „dwupodziale” odnaleźć, wyjechałam więc do Londynu i zaczęłam naukę na Central Saint Martins na kursach z krytyki i ekspozycji sztuki czyli projektowania wystaw. To było dla mnie idealne – znakomicie uczyło analizy i researchu, a sama atmosfera uczelni była bardzo inspirująca. Spotkałam tam świetnych ludzi m.in. moją przyjaciółkę, która równolegle kończyła studia w kultowej londyńskiej Architectural Association School of Architecture. Dzięki temu poznałam środowisko tej uczelni. To też mnie zmieniło. Do Polski wróciłam z postanowieniem, że studia dostosuję do swoich potrzeb, a nie odwrotnie, co skończyło się dyplomem z wyróżnieniem SARP ,obronionym na rodzimej uczelni na… tróję. (śmiech)
„Oboje mamy kłopot z uczelniami architektury w Polsce – z jednej strony sprzedaje się tam kult starchitektów „demiurgów” z rozbuchanym ego, którzy bezkompromisowo realizują swoje spektakularne wizje; a z drugiej jest po prostu inżynier, rzemieślnik projektujący domki jednorodzinne do katalogu”.
Rozumiem, że studiom architektonicznym w Polsce wiele brakuje. A co z samą praktyką?
DB: Myślę, że generalnie jest coraz lepiej chociaż nadal często spotykamy się z tym, że Polacy uważają architekta za zło konieczne. Szczególnie w przypadku projektów niedużej skali – czyli tej, która najmocniej wpływa na krajobraz w naszym kraju – remontów elewacji budynków, projektowania domów jednorodzinnych, niedużych pawilonów usługowych czy wnętrz publicznych, gdzie nadal przeważa model „wolnoć Tomku” oraz „zrób to sam’.
PB: Choć od paru lat to się zmienia i według mnie Polacy mają coraz większą świadomość korzyści wynikających z pracy z architektem. Myślę, że to dlatego, że pojawiało się nowe pokolenie inwestorów – tych wychowanych po ’89 roku, którzy od architektów oczekują przede wszystkim kompetencji i kreatywności a nie tylko uzyskania pozwolenia na budowę.
DB: Według mnie wynika to też z faktu, że w Polsce obecnie panuje pewien snobizm na „posiadanie” architekta. Że nasyciliśmy się dobrami dostępnymi od ręki i zaczęliśmy potrzebować czegoś więcej czyli produktów i przedmiotów skrojonych na miarę, oryginalnych i dostosowanych do indywidualnych potrzeb. W tej kategorii mieści się właśnie zatrudnienie architekta.
Jakie dostrzegacie problemy?
PB: Zawód architekta to ogromna odpowiedzialność, wiąże się z dużym obciążeniem i stresem. Dlatego my zajęliśmy się wnętrzami; poczuliśmy, że projektowanie budynków od zera to nie jest styl życia na nasze charaktery i wrażliwość. Na każdym etapie trzeba walczyć, udowadniać, bo przecież każdą rzecz w projekcie można podważyć.
DB: Inną ważną kwestią jest nieotrzymywanie przez architektów w Polsce wynagrodzenia adekwatnego do ilości pracy i skali odpowiedzialności. To niestety rodzi różne patologie, związane np. z tym, w jaki sposób architekci decydują się na dobór materiałów do swoich projektów.
Często musimy tłumaczyć klientom, że nasze usługi kosztują relatywnie więcej bo chcemy otrzymać wynagrodzenie adekwatne do naszej wiedzy, zaangażowania i doświadczenia. W realizowanych projektach nigdy nie decydujemy się na materiały czy inne elementy ze względu na benefity, które ktoś nam proponuje.
Czego nauczyliście się przez te wszystkie lata pracy?
DB: Myślę, że szacunku do własnego czasu. To jest piekielnie ważne, bo brak dyscypliny w pilnowaniu wyznaczonych godzin pracy – szczególnie gdy jest ona pasją – bywa pułapką. Wpada w nią zresztą większość ludzi prowadzących własny biznes.
Czujecie się docenieni w Polsce?
DB: Chyba jakoś szczególnie tego nie potrzebujemy. Największym docenieniem jest dla nas to, że nasze projekty odnoszą sukcesy i że świetnie prosperują. Wielką radość sprawia nam, że Campo ma ciągły overbooking; że Nanan z miesiąca na miesiąc sprzedaje więcej ciastek, a w Dinette ustawiają się coraz dłuższe kolejki na śniadania (śmiech). No i świetne jest też to, że ludzie na świecie dzięki naszym projektom dowiadują się, że istnieje takie miasto jak Wrocław.
PB: Na co dzień cieszy nas także to, że choć kończmy pracę nad danym projektem, potem nadal często czuwamy nad jego wizerunkiem i spójnością. Na przykład stale pracując nad kolejnymi elementami identyfikacji wizualnej czy uczestnicząc w degustacjach nowego menu i pilnując, czy jego ewolucja jest spójna z konceptem, który wymyśliliśmy.
DB: Ale muszę też przyznać, że generalnie więcej zapytań o publikacje i nasze projekty mamy spoza kraju. I że lepiej nas znają agencje zajmujące się badaniem trendów z Londynu czy Nowego Jorku niż z Polski. Cieszą nas bardzo te wszystkie zagraniczne historie i telefony, od których szybciej krew krąży w żyłach, kiedy dzwonią przedstawiciele dużych, globalnych marek z zapytaniem, czy możemy przyjechać na spotkanie np. do Paryża, bo są zainteresowani współpracą z nami.
Słyszałam, że przenosicie się do Warszawy…
DB: Ja w Warszawie mieszkam już od roku. Od dawna mieliśmy potrzebę zbliżenia się zawodowo do stolicy, bo tu jednak znacznie więcej się dzieje. Niezależnie od tego Wrocław zawsze pozostanie nam bliski, bo bardzo doceniamy, że zaczynając w relatywnie małym mieście, z potrzebą zrobienia czegoś, co sprawi, że świat wkoło będzie choć trochę lepiej funkcjonował, udało nam się zrealizować tyle projektów i zrobić tak duży skok przed siebie.
Jak widzicie swoją przyszłość?
DB: Przeniesienie całej pracowni do stolicy od tak byłoby chyba szaleństwem, więc bardziej myślimy o tym jako o „pączkowaniu” nie tylko zresztą w przypadku Warszawy, ale w ogóle różnych miejsc. Projektujemy teraz coraz więcej przedmiotów użytkowych – mebli i lamp, a to nie wymaga stałej bytności w jednym miejscu.
PB: Choć przyznam, że o ile sprawia nam to dużo satysfakcji, to jest też bardzo trudne. Na pewno jest to dla nas wyzwanie nie mniejsze niż projektowanie wnętrz. Ja sam nie do końca potrafię zrozumieć: jak to się dzieje, że ktoś pewnego dnia wymyśla akurat taki a nie inny fotel. U nas projekty wzornicze odpowiadają na konkretną potrzebę projektową osadzoną in situ. Do Dinette brakowało nam pasującego do konceptu stołka barowego i dlatego zaprojektowaliśmy serię stołków FINN dla polskiego producenta mebli Fameg, która zresztą okazała się sporym sukcesem sprzedażowym, czyli nie tylko na naszą potrzebę odpowiedziała. (śmiech)
DB: Tak, my zdecydowanie potrzebujemy wyzwań, bo my jesteśmy od wyzwań. Gdy nie stoimy wobec konieczności zrobienia czegoś inaczej, na nowo, lepiej, kiedy nie trzeba pokonać jakiejś przeszkody, zaczynamy się nudzić. Poza tym, co to za frajda zajmować się czymś, co już wcześniej ktoś zrobił?