ArchitectureCultureDesign

SĀR – miejsce stworzone ze skrawków designu, z różnych stron świata.

Zdjęcia: Ada Gruszka

Są takie miejsca na mapie Warszawy, których nie znajdziesz w popularnych przewodnikach z najlepszym designem. Nie rozpoznasz ich po szyldzie, bo go po prostu nie ma. Jeśli jednak z jakichś powodów odnajdziesz je, wejdziesz do świata, z którego nie będzie Ci się chciało wychodzić. To takie miejsca, gdzie czasoprzestrzeń rządzi się własnymi prawami, a serdeczność, atmosfera i przedmioty, które możesz tam poznać, dotknąć i wreszcie zakupić sprawią, że przeniesiesz się do słonecznego Ahmadabadu, Bangalore czy Mumbaju. Poznaj nowe miejsce SĀR – stworzone ze skrawków designu, z różnych stron świata, przez artystkę, malarkę i byłą agentkę twórców filmowych w Indiach Julię Piekiełko i jej partnera – operatora filmowego, autora zdjęć m. in. do filmów  „Lęk Wysokości”, „Obce ciało”, „Wyrwa” czy japońskich produkcji takich jak „Arc”, „Mitsubachi to enrai”, „Gukoroku” – Piotra Niemyjskiego. 

 

 

Anna Domin: Stworzyliście magiczne miejsce wypełnione artystycznym rzemiosłem z Indii, sztuką użytkową i designem, do którego wchodząc gubimy nieco naszą codzienność i przenosimy się do waszego świata. Świata bardzo mocno naznaczonego doświadczeniem, podróżami, drogą, którą przebyliście. Może zatem, aby zrozumieć czym jest właściwie SĀR, cofnijmy się w czasie i zanurzmy się w waszej historii, która jest trochę jak dobry scenariusz filmowy.

Julia Piekiełko: Nawiązanie do filmu faktycznie jest dość trafne, bo oboje wywodzimy się ze świata filmowego, choć trochę z jego innych części. Dla nas ta historia jest połączeniem wielu przypadków, które sprawiły, że jesteśmy dzisiaj tu i teraz. Trudno znaleźć dzisiaj jej początek, ale na pewno duży wpływ na to, jak to miejsce wygląda, jakie przedmioty się tu znajdują ma fakt, że przez 7 lat mieszkałam w Mumbaju, stolicy indyjskiego stanu Maharasztra.

 

Jest rok 2013 mieszkasz w Krakowie, studiujesz na Akademii Sztuk Pięknych i pracujesz w galerii. Właśnie otrzymujesz informację, że firma produkcyjna Film Polska szuka kogoś, do roli agenta polskich wykonawców na indyjski rynek filmowy i za chwilę okazuje się, że tą osobą jesteś Ty.

JP: Tak, choć to historia opowiedziana w dość dużym skrócie, ale faktycznie tak było. W tamtym okresie nadarzyła się okazja, a ja wiedziałam, że muszę spróbować. Miałam szansę zrobić coś nowego, poznać kulturę Indii z bliska. Pojechałam do Indii jakoś w listopadzie 2013 czy też 2014 roku – dokładnie już nie pamiętam. Pracowałam 8 lat jako agent operatorów filmowych z całego świata na rynek indyjski,  który jest niezwykły i oczywiście nie ogranicza się jedynie do samego, dobrze znanego w Polsce świata bollywoodzkich produkcji. I, co tu dużo mówić, dzięki pracy w branży filmowej poznałam nie tylko Indie, ale również Piotra. 

Piotr Niemyjski: Pracowałem wtedy w Polsce, był to dość trudny okres w moim życiu i pamiętam, że ta rozmowa przez internet z Julią, była tak daleka od tego, co akurat się działo u mnie i nagle wszystko na wyciągnięcie ręki – propozycja pracy w Indiach. U nas zima, a tam za jej plecami słońce. 

JP: Ja akurat szukałam operatora dla konkretnego reżysera i pamiętam, że ktoś polecił mi Piotra. Moja praca polegała również na tym, aby dopasować odpowiedniego operatora do konkretnych wymagań reżysera. Wbrew pozorom, ten proces poszukiwania odpowiedniej osoby był bardzo ważny. Dobre dobranie było gwarancją tego, że projekt dojdzie do skutku bez jakichkolwiek problemów po drodze. 

 

 

I pojechałeś do Indii?

PN: Nie, ostatecznie nie pojechałem, nie wziąłem tej pracy. W Polsce plan zdjęciowy to 30-40 dni, w Japonii, w której też czasami pracuję to 120 dni. Indie to kontrakty co najmniej sześciomiesięczne, a nawet roczne – w tamtym okresie nie mogłem sobie pozwolić na tak długi wyjazd z Polski, ale pozostaliśmy z Julią w kontakcie. Czasami rozmawialiśmy, czy to na gruncie zawodowym, czy potem już prywatnym. Półtora roku później pracowałem przy filmie w Japonii. Bardzo chciałem, żeby Julia przyjechała do mnie, ale dzień przed jej lotem zamknęli wszystko, wybuchła pandemia. 

JP: Z kolei ja z początkiem roku podjęłam decyzję, że w czerwcu będę wracać do Polski. Miałam kupione bilety do Japonii, wszystko zaplanowane. To miała być taka podróż przed powrotem. Oczywiście wtedy jeszcze nie brałam pod uwagę rezygnacji z pracy w agencji, ale ostatecznie tak się stało. Covid to takie trochę nieoczekiwane światło na sytuację. Trzeba było zdecydować co dalej: czy siedzę tam i czekam, czy wyjeżdżam – jeśli agencja nie zarabia, to ja też nie zarabiam. Całkowity lockdown bardzo wpłynął tam na branżę filmową. 

PN: Po powrocie do Polski, Julia musiała przejść kwarantannę. Hotele nie działały, ja akurat zakupiłem małe mieszkanie, a wyjeżdżałem do Japonii, więc zatrzymała się u mnie. I tak już zostało. 

 

I tu zaczyna się wasza wspólna historia i też historia SĀR – miejsca, które zrodziło się z tęsknoty za Indiami i chyba też z pasji do sztuki, designu i rzemieślnictwa. 

JP: Tęskniłam bardzo za Indiami. Była zima, ciemno, właściwie jak teraz. Szukałam wyjścia z tego i razem zastanawialiśmy się, co można zrobić. Pamiętam, że wtedy pojawiły się różne pomysły  sprowadzania wysokiej jakości ubrań. Zresztą, wcześniej sprowadzałam ubrania z Indii dla znajomych. Robiłam notatki, zapisywałam przemyślenia i chyba gdzieś w naszej wspólnej rozmowie wyszło, że może faktycznie, skoro mam kontakty, znamy wielu artystów, to dobry pomysł, aby pokazać te Indie z zupełnie innej strony – tej trochę nieodkrytej i niedocenianej przez nas.  

PN: Od początku zależało nam, aby to miejsce było w opozycji do tego, co znamy pod pojęciem „India Shop”. To miejsce jest w zupełnie innej estetyce, choć jest inspirowane Indiami.  

JP: Zależało nam, aby pokazać inną stronę indyjskiej kultury – poznałam tam proste przestrzenie indyjskie, ten nowoczesny, minimalistyczny styl Indii. Chcieliśmy przedstawić w tym miejscu jedynie takie rzeczy, które są unikatowe, czasami pojedyncze, przy tym najwyższej jakości, wykonane przez kogoś konkretnego. Za każdym z tych przedmiotów stoi jakaś większa historia, opowieść. 

 

Droga od pomysłu do realizacji wydaje się bardzo odległa, w końcu musieliście znaleźć idealny lokal, stworzyć Waszą markę, do tego odnowić kontakty z dostawcami czy artystami. Wydaje się to procesem nie tyle czasochłonnym, co nawet zniechęcającym. Ile czasu upłynęło od samego pomysłu, do jego realizacji i otwarcia tego miejsca dla tych wszystkich, którzy szukają unikatowych rzeczy?

JP: Z perspektywy czasu myślę, że niewiele, pewnie mniej niż rok. Wiedziałam, że jeśli nie teraz to  nigdy – to chyba część mojej agencyjnej natury. Piotr jest bardzo spokojny, lubi wszystko przemyśleć kilka razy. 

PN: To prawda. Julia szybko przechodzi do działania, to ja raczej dzielę włos na czworo. Trochę zajęło nam szukanie idealnego miejsca. Byliśmy już nieco tym zniechęceni i wtedy wracamy z wakacji, a tu akurat trafia się idealne miejsce z ogromnym potencjałem, w którym jesteśmy teraz – z niezwykłą przestrzenią i światłem. 

 

Tak powstał SĀR, który choć przypomina galerię, tak naprawdę bardziej jest showroomem czy też concept storem, bo przecież wszystko, co się tu znajduje, można kupić i zabrać ze sobą, do swoich wnętrz. SĀR jednak to chyba coś więcej. I chyba warto też wyjaśnić samą nazwę, bo architektom ten skrót zapewne kojarzy się ze Stowarzyszeniem Architektów Polskich – SARP. 

JP: SĀR znaczy esencja albo dusza. Inspiracją do powstania nazwy była książka o tym samym tytule –  „Sār: The Essence of Indian Design”, którą napisały Rashmi Varma i Swapnaa Tamhane, kanadyjki pochodzenia indyjskiego. Album pokazuje 200 przedmiotów, które niejako definiują indyjski design i rzemiosło. Później zaczęłam szukać jeszcze głębiej. Okazało się, że w sumie oprócz tego, że SĀR to esencja, to jest to też nazwa procesu „w jaki sposób?”, ale może też być duszą, czymś wyssanym z czegoś, czyli oznacza jakieś działanie niżeli tylko i rzecz. To mi się spodobało – pasuje mi do tego miejsca. 

 

SĀR  to jednak nie tylko Indie, w końcu możemy tu znaleźć również marki, czy przedmioty artystów z różnych części Europy, również z naszego kraju, jak chociażby szkło Agnieszki Bar, lampy Pani Jurek, które można u Was zamówić, czy chociażby kosze Toino Abel z Portugalii. Kto z Was odpowiada za to, jakie rzeczy trafią do SĀR? Jaki w ogóle jest klucz, którym możemy się kierować myśląc o tym miejscu? 

JP: Razem decydujemy o tym, jakie rzeczy tu się znajdą. Przede wszystkim musimy czuć, że rzeczy pasują do naszej koncepcji i że pasują do całej kolekcji, łączą się jakoś ze sobą. Większość tych produktów to przedmioty premium, z materiałów wysokiej klasy, bardzo mocno podparte tradycją rzemieślniczą, historią. Chcemy pokazać, że ten indyjski design może funkcjonować z czymś, co jest kompletnie nowoczesne, z lampami Pani Jurek czy też z meblami z XIX wieku od Pana Andrzeja. 

PN:. Ze względów bezpieczeństwa nie możemy się ograniczać jedynie do dostaw z jednego kraju, bo widzieliśmy, co się działo podczas pandemii. Prawdę mówiąc, to z pewnością Julia ma w tej selekcji większy udział niż ja, ale np. meble, to był mój wybór.

 

Na kolekcję SĀR składają się specjalnie wyselekcjonowane przez Was rzeczy i marki, które układają się w pewną całość. Większość z nich to rzeczy użytkowe, odpowiadające konkretnym codziennym czynnościom.

JP: My tych rzeczy nie dzielimy ze względu na ich pochodzenie czy styl, ale ze względu na rytuał. Wszystkie rzeczy, które się tu znajdują, należą do konkretnych grup związanych z danym rytuałem. Thread to wszystko co wykonane z nici lub tkane, komplety pledów w bardzo rzadkiej technice Sujuni tworzone w Ahmadabadzie. Ręczniki, nasze obrusy drukowane w technice Ajrakh, ubrania marki Runaway Bicycle, pleciona lampa i kosze Toino Abel. Kolejne rytuały to Meditation, Old Soul i Table. Oczywiście dodatkowo mamy stare, polskie meble oraz lampy Pani Jurek – one są poza kategoriami rytuałów, ale są w ofercie sprzedażowej na Mostowej, ponieważ wpisują się w estetykę miejsca i nasze wyobrażenia o SĀR.

PN: Właściwie poza kategoriami są też prace Julii, ale nie wyobrażamy sobie tego miejsca bez jej obrazów i rzeźb. One dopełniają to miejsce i też świetnie  komponują się ze wszystkimi obiektami. 

 

SĀR to też wiele produktów tworzonych z myślą o tym miejscu i dostępnych tylko u Was, autorskie kolekcje, których nie znajdziemy nigdzie indziej. 

JP: Mamy to szczęście, że faktycznie możemy się pochwalić współpracą z kilkoma artystami, jak Mandy Pang i jej ceramikami, Moon Jars oraz Holdery i Pourer z czarnej ceramiki, które były tworzone specjalnie dla SĀR do strefy medytacji. Stworzyliśmy też kadzidła dla SĀR we współpracy z marką AUURA Ewy Darczuk. To też projekt, który zapoczątkował przyjaźń i jest odzwierciedleniem moich wspomnień związanych z Mumbajem – zapach Frangipani inaczej champa jest częścią wielu pięknych indyjskich legend i opowieści, z kolei oud to dobrze znany, bardzo ekskluzywny składnik wielu perfum. Na pewno ważne dla nas jest, by każdy produkt tworzony był ręcznie lub za pomocą starych technik rzemieślniczych, bo to jest dokładnie to, co chcemy w tym miejscu celebrować. 

PN: Julia jest bardzo kreatywną osoba, kończy jeden projekt, już gdzieś w głowie ma kolejny. W najbliższym czasie wyjeżdżam na kilka miesięcy pracować nad filmem dla japońskiego reżysera, który będzie kręcony w Tajlandii i już zastanawiam się, ile nowych rzeczy w tym czasie powstanie. 

JP: Tak, ja nie potrafię przestać, czuję się niezaspokojona, jak nie działam. Lubię też zadbać o każdy, najmniejszy szczegół, ale jednak lubię widzieć ten efekt, znać plan działania. To też pewnie przeniesione z pracy przy filmach. 

 

Spotkanie z Wami to zawsze wiele historii, opowieści o rzeczach, technikach i pięknie, które przeżywa się w spokoju i  ze spokojem, bo to miejsce jest również wyciszające, a tego w dzisiejszych czasach często nam brakuje. Choć znajduje się przy turystycznej ulicy Mostowej, niełatwo tu trafić, jeśli nie zna się dokładnego adresu. 

PN: Nie mamy szyldu celowo. Na początku chcieliśmy działać tylko online, ale od początku wiedzieliśmy, że to nie będzie dobre dla nas. 

JP: Tym bardziej, że te przedmioty mają swoją historię. Są też bardzo sensualne, trzeba je zobaczyć, usłyszeć ich historie. Więc chcieliśmy stworzyć takie miejsce, trochę ukryte, gdzie przyjdzie się, żeby to odebrać, zobaczyć, ale nie będzie miejscem, które jest dla przypadkowych osób. Oczywiście, jeśli takie osoby tu trafią, to bardzo fajnie. Na naszym koncie na Instagramie jest dokładny adres, kod do drzwi i większość osób tak do nas trafia – albo przez polecenia znajomych. 

 

Nie ukrywam, że Wasze konto na Instagramie @sar_warsaw wzbudza ciekawość. Filmy i zdjęcia są wykonane z niezwykłą dbałością o każdy, nawet najmniejszy szczegół i pokazują, jak piękne rzeczy można tu znaleźć. Teraz myślę, że nie powinno mnie to dziwić, skoro oboje pracowaliście, a Ty Piotrze dalej pracujesz przy filmach.

JP: Tak, to w dużej mierze działka Piotra, chociaż właściwie pracujemy nad tym razem. Chcemy pokazać nie tylko produkt, ale to jak się zachowuje, układa – tak było np. w przypadku pledów. Zależało nam, aby pokazać je w ruchu, tę giętkość, która definiuje technikę. 

PN: Na pewno atutem jest, że możemy dużo rzeczy zrobić sami. Z drugiej strony, Julia potrzebuje też czasu na malowanie i tworzenie. Ja właściwie jestem całymi dniami na planie, więc też nie jest to łatwe, ale na pewno daje dużo radości, kiedy widzimy jak ludzie reagują na to miejsce. 

JP: Pracujemy też nad tym, żeby otworzyć sklep online, dać możliwość zamawiania rzeczy tym, którzy np. nie mogą do nas dotrzeć. To kolejny etap i cel, który sobie postawiliśmy. Ale w głowie nie brakuje już kolejnych pomysłów. 

 

Pomysłów chyba nie muszę Wam życzyć, może zatem wielu owocnych kolektywnych projektów.

Wywiad ukazał się w piątym numerze magazynu Architecture Snob