O miłości i pracy architekta rozmawiamy z parami, które dzielą swoje życie prywatne i zawodowe: z Dorotą Sibińską i Filipem Domaszczyńskim, Elizabeth Diller i Ricardo Scofidio, Tomaszem Koniorem i Dominikiem Korosiem, Marie-Hélène Fabre i Didierem Faustino.
Elizabeth Diller i Ricardo Scofidio. Nie chodzimy na palcach wokół problemów.

ZDJĘCIE/PHOTO: DS+R
Zaczęli pracować razem na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Manhattan przypominał wówczas kreatywną dżunglę multidyscyplinarnych działań, a pierwsze wspólne prace Elizabeth Diller i Ricardo Scofidio – instalacje, filmy i działania z pogranicza performance’u – doskonale odzwierciedlają atmosferę tamtej epoki. Dzisiaj ta energia żyje w ich projektach architektonicznych. Nowojowski High Line, MoMA, przestrzenie Lincoln Center czy najnowszy The Shed, to więcej niż budynki. To wyraziste manifesty na temat przestrzeni. Proces, który stoi za ich powstaniem jest burzliwy i skutecznie przełamuje stereotyp, że kreatywność – a przy okazji miłość – muszą być zbudowane wyłącznie na harmonii.
Anna Diduch: Odwiedziłam nowy budynek muzeum Isamu Noguchu. Na jednej z wystaw jest tam pokazywana fotografia przedstawiająca Marthe Graham w spektaklu Frontier. Noguchi wykonał do niej scenografię. Graham stoi w centrum zdjęcia, a zza niej rozchodzą się diagonalnie dwie linie-liny. Uderzyła mnie siła tej prostoty, skojarzyła mi się z umownością renesansowej perspektywy malarskiej i z ekspresją jaką niesie pusta przestrzeń. Czy Wasza wspólna praktyka twórcza przypomina konstruowanie renesansowego obrazu czy raczę komponowanie w stylu japońskiego scrollu?
Elizabeth Diller: Bardzo często projekt zaczynamy po prostu od briefu – dostajemy go lub tworzymy sami, ponieważ nie lubimy wyłącznie rozwiązywać problemów, ale i je tworzyć. Brief jest zwykle na początku bardzo abstrakcyjny. Staramy się uzmysłowić sobie, że zwykle nie jesteśmy pierwszymi, którzy mierzą się z danym zagadnieniem, zwykle wkraczamy w środek już toczącej się architektonicznej historii i to istotne, żeby zrozumieć jej sens i idee, jakie jej towarzyszą. Jeśli dla przykładu mówimy o nowej kulturalnej instytucji – jak The Shed – to zastanawiamy się, co poprzedza nasze stanowisko. Jakie są odniesienia dla tego miejsca? Jak wygląda terytorium, które możemy przeformułować. Nie chodzi o to, że czujemy się zobligowani wobec przeszłości, raczej zależy nam na precyzyjnym zrozumieniu kontekstu zanim postawimy pierwszy krok. W następnym etapie proces bywa różnorodny: czasem posługujemy się dużą ilością analiz, czasem stawiamy na metodę testowania. Wszystkiemu towarzyszy zdrowa dawka intuicji, pracy z wyobraźnią, wczuwania się w efekt końcowy. Zwykle występuje rodzaj kumulacji, która podlega redakcji i z której wytrąca, wyłania się projekt.
Ricardo Scofidio: W naszym studio podczas spotkań, wszyscy są zaangażowani w dyskusję – starsi i młodsi stażem, nawet ci zupełnie nowi. Bardzo irytuje mnie, kiedy młodzi ludzie nie wyrażają swojej opinii. Wszyscy powinni poczuwać się do współuczestnictwa w procesie. Nawet jeśli mamy różne opinie, jesteśmy świadomi, że wygrywają te najlepsze.
AD: Czy macie jakieś rytuały wokół kreacji i prowadzenia biznesu skoro dzielicie obydwie sfery życia? Czy linie pomiędzy tymi dwoma obszarami są jasno nakreślone czy wszystko miesza się ze sobą nieustannie?
„Wspólnym mianownikiem i celem było to, żeby dostać się do tego czegoś wyjątkowego, co siedzi z tyłu głowy, nawet jeśli do końca nie wie się co to jest. Tylko druga osoba może pomóc dotrzeć do tego miejsca”.
ED: Kiedy zaczynaliśmy wspólny biznes byliśmy tylko we dwójkę i nie miałam pojęcia jak współdzielić cokolwiek – nie miałam recepty na udaną kolaborację. Byliśmy parą, ale nie miałam doświadczenia we wspólnym prowadzeniu prywatnego życia, współdzieleniu konta, więc miałam bardzo dużo do nauczenia wokół tematu partnerstwa: jak działać, żeby ono sprawnie funkcjonowało i prywatnie i zawodowo. Z Rickiem prawdziwą współpracę zaczęliśmy w latach 80. i 90. i było w tym wiele ze stylu walki na pięści. A wspólnym mianownikiem i celem było to żeby dostać się do tego czegoś wyjątkowego, co siedzi z tyłu głowy, nawet jeśli do końca nie wie się co to jest. Tylko druga osoba może pomóc dotrzeć do tego miejsca. Sposób w jaki pracujemy od lat z Rickiem wygląda mniej więcej tak: jedno z nas, dla przykładu Rick, pracuje nad projektem, w który ja jestem praktycznie niezaangażowana. W pewnym momencie mówię coś, co kompletnie wywraca jego koncept i podejście do góry nogami. To mieści się w formule współpracy. Przez większość czasu po prostu ścieramy się, walczymy ze sobą. Wraz z Charlesem, który dołączył do nas jako partner w 2004, i ostatnio z Benem, drugim partnerem od 2015 roku, jesteśmy w bliskich relacjach i mamy wypracowany sposób i koegzystencji – nie chodzimy na palcach wokół problemów, nie jesteśmy poprawni czy ostrożni. Staramy się wypracować najlepszy możliwy pomysł i czasem to oznacza, że trzy osoby leżą zakrwawione na podłodze. Jedna, zwycięska osoba ma najlepszy pomysł a inne są w stanie to po prostu przyjąć i potwierdzić.
RS: Współpraca, dzielenie się autorstwem – było dla mnie objawieniem. Byłem zafascynowany takim współdziałaniem. Pracuję nad czymś od tygodnia, Elizabeth przechodzi obok, rzuca kilka krytycznych uwag, odchodzi, a po chwili okazuje się, że to małe ziarno, które posadziła, kompletnie zmienia cały projekt na lepszy. W końcu zacząłem się zastanawiać: kto w takich sytuacjach jest ostatecznym autorem? Granica jest rozmyta. W takich wypadkach projekt nie jest ani mój, ani jej: stworzyliśmy go wspólnie.
AD: Z tego co rozumiem lubicie współzawodnictwo. Znalazłam też gdzieś informację, że rzadko zgadzacie się w czymkolwiek. Wierzę, że to przydatny stan w życiu i w pracy, myślę, że to możliwe żeby nie zgadzać się we wszystkim i jednocześnie być w zgodzie. „To be on the same page”, jak to się mówi po amerykańsku. Jaka jest recepta na przekuwanie różnicy zdań na swoją korzyść?
ED: Na przykład podczas konkursu na High Line stworzyliśmy team z Jamesem Corner Field Operations i Pietem Oudolfem żeby wspólnie opracować projekt. Nie rozdzieliliśmy zadań, kiedy jedna osoba jest odpowiedzialna za ogrodnictwo, druga za projektowanie krajobrazu, trzecia za stronę architektoniczną. Raczej rozpatrywaliśmy wszystko wspólnie i holistycznie jako temat transformacji tego industrialnego, zgentryfikowanego fragmentu miasta. Kiedy prezentowaliśmy koncepcję przed przedstawicielami miasta i Przyjaciółmi High Line i przed Robertem Hammondem – przewodniczącym Przyjaciół High Line i miejskimi aktywistami, którzy zainteresowali władze Nowego Jorku pomysłem rewitalizacji – po fakcie dowiedzieliśmy się, że sposób w jaki komunikowaliśmy się ze sobą podczas prezentacji jako grupa projektowa, był czarujący i ostatecznie był jednym z powodów dla których wygraliśmy. A to co się wydarzyło polegało praktycznie na tym, że wciąż nie zgadzaliśmy się między sobą i z Robertem, który był w komisji. Swobodnie wymienialiśmy się pomysłami i punktami widzenia i to zadziałało na naszą korzyść: że nie było jednej, zafiksowanej koncepcji, zamiast tego pracowaliśmy z materią na bieżąco, kreując w czasie rzeczywistym.
Dominik Koroś i Tomasz Konior. Nabieranie świadomości.

ZDJĘCIE: BARTEK BARCZYK
– Choćby nie wiem jak dobry był architekt, nie będzie dobrej architektury bez mądrego inwestora, dobrych wykonawców i świadomego użytkownika – z Tomaszem Koniorem i Dominikiem Korosiem, partnerami w życiu i pracy, rozmawiamy o architekturze jako złożonym systemie zależności, który zobaczyć można tylko z dystansu.
Marcin Szczelina: Dużo dyskutuje się o tym, jak pandemia wpłynęła na architekturę. A ja jestem ciekaw, jak oddziaływała ona na was osobiście.
Tomasz Konior: Dla mnie pandemia była przełomem, a nawet przewrotem. I nie chodzi tylko o pracę. Pierwszy raz w moim życiu odczułem realne zagrożenie, którego rozmiarów nie byłem w stanie określić. W marcu 2020 roku, kiedy zaraza zbierała pierwsze żniwo, wielu znajomych wpadło w panikę. Sam zacząłem poddawać w wątpliwość szereg rzeczy, które dotąd były w mojej głowie uporządkowane, co miało później swoje konsekwencje. A cały rok 2020 okazał się najtrudniejszym w moim życiu. Po kolei zatrzymywane były projekty, od których zależała nasza egzystencja. Siłą rzeczy musiałem zastanawiać się, co dalej z biurem, co z ludźmi, których zatrudniamy. Wiązały się z tym trudne decyzje, które musiałem podejmować. Traktowałem to bardzo osobiście: znalazłem się w sytuacjach, na które nie miałem wpływu i nie potrafiłem wskazać dobrych rozwiązań. Stałem się bezsilny wobec czegoś, co mnie przerosło. To nie pozostało bez wpływu na moje zdrowie. Sytuacja poprawiła się wraz z rokiem 2021, kiedy zaczęliśmy się do pandemii przyzwyczajać. Pojawiły się nowe narzędzia i nawyki, zaczęliśmy pracować zdalnie, a płynność współpracy z ludźmi przybrała inne oblicze. Wcześniej nie sądziłem, że okoliczności zmuszą nas do projektowania bez fizycznej obecności przy jednym stole. Ale człowiek ma zdolność przystosowywania się do każdej sytuacji. Po paru miesiącach sprawnie łączyliśmy się zdalnie. Zaczęliśmy znów podejmować kolejne zadania, wymyślać nowe projekty, rozwiązywać problemy. Prywatnie antidotum na pandemię stał się zakup fortepianu, do czego w końcu namówił mnie Dominik. Zacząłem grać i to była swego rodzaju terapia na trudny czas.
Wielokrotnie powtarzałeś, że gdyby nie architektura, to byłbyś muzykiem.
TK: Myślę, że nawet niezłym. Kiedyś Krystian Zimerman zapytał mnie, czy zawsze chciałem być architektem, odpowiedziałem mu, że marzyłem by zostać muzykiem. On mi na to z uśmiechem: a ja chciałem być architektem i zobacz jak nam obu w życiu nie wyszło!
Więc udaje wam się znaleźć balans między architekturą a życiem prywatnym. Jak to robicie?
TK: Już przed pandemią rozmawialiśmy o tym, że praca nas pochłania. Dla mnie architektura przez długie lata sprawiała, że zapominałem o całym świecie. Pierwszy przełom nastąpił w 2010 roku, kiedy poznałem Dominika. To był wyraźny zwrot w podejściu do pracy. Zacząłem zmieniać proporcje na rzecz innych spraw, równie ważnych, które wciąż skutecznie konkurują z architekturą. Drugi przełom nastąpił wraz z zamknięciem oddziału w Warszawie. Od tego czasu koncentrujemy się na działaniach w Katowicach.
Dominik Koroś: Architektura jest naszą pasją i mamy ogromne szczęście, że możemy nią żyć, ale jest też ogromnym zagrożeniem. Dlatego też warto mieć inne zainteresowania, które są niezbędne dla odpowiedniego balansu w życiu. Zresztą, one pozwalają nam też spojrzeć na architekturę głębiej i szerzej, w sposób bardziej uniwersalny. Tak, jak Tomek mówi o muzyce, ja zawsze mówię o ogrodzie. Gdybym nie był architektem, byłbym ogrodnikiem. Kontakt z ziemią pozwala mi się oderwać od wszystkiego. Podobnie działa na mnie morze i patrzenie w jego bezkres – bardzo mnie to relaksuje i pobudza wyobraźnię do dalszego działania.
TK: Szczerze mówiąc, dość późno zorientowałem się, że dla wykonywania zawodu architekta z sukcesem, nie wystarczy zajmować się samą architekturą. Dopiero szerokie spojrzenie na świat i całe bogactwo, które go tworzy, daje właściwy background, czyni gotowym na pomysły. Z czasem odkryłem, że trzeba dzielić różne pasje i otaczać się ludźmi, którzy inspirują i poszerzają horyzonty. Architektura to wielka przygoda, która jest jeszcze ciekawsza, kiedy zmienia się perspektywę, nastawioną wyłącznie projektowanie i budowanie.
Myślę, że to dotyczy nie tylko architektów, ale też inwestorów, urzędników i wszystkich osób, które wpływają na budowanie.
TK: Trudno mówić o pozytywach pandemii, ale jeżeli w tych nowych czasach jest coś naprawdę wartościowego, to fakt, że zanim zrobimy krok do przodu, znacznie częściej zastanawiamy się nad konsekwencjami. W działaniu chętniej odwołujemy się do uniwersalnych wartości. Mówimy więcej o relacjach międzyludzkich, o stosunku do środowiska, o tym, że wszystko, co robimy pozostawia jakiś ślad. Nie wybór, a konieczność sprawia, że wreszcie musimy poskromić zachłanność i pomyśleć o przyszłości. Mam też wrażenie, że pandemia przewrotnie spowodowała, że jesteśmy bliżej siebie.
DK: To ciągłe przebywanie z drugą osobą stało się też niezłym wyzwaniem. W trakcie lockdownu odczuliśmy jak ważne jest wsłuchiwanie się w potrzeby bliskiej osoby, szanowanie różnic między sobą. Czego by nie mówić o pandemii, na pewno dużo zmieniła. Widzę tu pewną analogię z architekturą, która też jest nierozerwalnie związana ze zmianą. Przestrzeń, staje się miejscem, pomieszczenia – domem czy miejscem pracy. Zmienia się też sposób myślenia inwestora, wykonawcy czasem urzędnika. Spojrzenie krytyka i użytkownika jest konfrontacją z tym, co powstało i kolejną zmianą, tym razem w podejściu architekta do swojej pracy. Architektura to żywioł, który zmienia życie ludzi na lata. Potrzeba dużo rozwagi, żeby nie stała się pandemią. Dlatego tak ważne jest szerokie i dalekowzroczne patrzenie na świat i potrzeby człowieka.
Renzo Piano mówił, że możesz odłożyć złą książkę, możesz uniknąć słuchania złej muzyki, ale nie możesz przegapić brzydkiego wieżowca naprzeciwko twojego domu. Jak radzicie sobie z odpowiedzialnością zawodu architekta?
TK: Ten zawód na co dzień jest związany z silnymi emocjami, tym samym często presja bywa ogromna. Wiadomo, że robimy co w naszej mocy, żeby miejsca, które wymyślamy, dobrze wpisały się w środowisko gdy staną się rzeczywistością. Ich jakość ma wpływ na nasze życie. Z takim przekonaniem projektujemy, a później walczymy o realizację zgodną z naszą wizją. W tej walce trzeba jednak zachować rozsądek i proporcje. Niestety, nie zawsze rzeczywistość przystaje do naszych wyobrażeń. Wtedy trzeba odpuścić. A nawet zaakceptować ten stan. Ponad dwadzieścia lat w zawodzie nauczyło mnie zamieniać upór na bardziej koncyliacyjne sposoby osiągania celów. Teraz staram się unikać sytuacji skrajnych, gdy szukam metod na skuteczność. Takim podejściem osiągam więcej. I nie spalam się już tak, jak kiedyś. To wcale nie oznacza, że mniej mi zależy.
DK: Są dwa rodzaje presji. Pierwsza, z którą radzimy sobie lepiej, to presja konfrontacji myśli architektonicznej z rzeczywistością. Następuje ona kiedy wychodzimy na światło dzienne z propozycją, która wynika z naszego postrzegania świata. To bardzo zdrowa presja, bo musimy obronić i uzasadnić to, co wymyślimy. Druga presja jest dużo trudniejsza. To presja związana ze zmianami pomysłu przez czynniki zewnętrzne – inwestora, urzędnika, wykonawcę. Efekt końcowy zależy też od nich, ale to architekt ostatecznie firmuje go swoim nazwiskiem. Szukanie kompromisów wpisane jest w kod genetyczny naszego zawodu, a znalezienie ich często warunkuje powstanie inwestycji. Oczywiście nie oznacza to, że ten rodzaj presji, chociaż dużo trudniejszy, zawsze jest zły. Czasem uczy on szerszego patrzenia na architekturę i postrzeganie jej przez innych.
Tu dochodzimy do tematu edukacji. Mało osób wie na czym polega zawód architekta, a on sam się zresztą zmienia. Do niedawna mieliśmy czas architektów gwiazd, teraz mamy czas architektów mediatorów.
TK: Istotne jest nie tylko pytanie co robi architekt, ale też kim on w ogóle jest. Profesjonalistę kojarzymy z talentem, umiejętnościami, wiedzą. Natomiast kluczowa staje się świadomość. Nie wystarczy, że zrobimy dobry projekt. Tu również nasuwa się pytanie: dobry, czyli jaki? Najpierw chodzi o zrozumienie kontekstu i oczekiwań, potem znalezienie odpowiednich rozwiązań, wreszcie – o przekonanie wszystkich, że warto. Tak złożona rola wymaga wszechstronności. A presja związana z wykonywaniem zawodu może być mniejsza, jeśli szerzej spojrzymy na konsekwencje naszej pracy. W podobnym stopniu fascynujące jest wymyślanie budynków, jak poznawanie procesów, którym podlega architektura. Ciąży na nas odpowiedzialność za podejmowane decyzje i ich realne konsekwencje. Układanie tych puzzli jest bardziej złożone niż to, czy zgadza się rzut z przekrojem.
Do takiego szerokiego spojrzenia potrzeba dystansu. Jaki jest wasz sposób na jego osiąganie?
TK: Słuchamy dużo dobrej muzyki, wręcz pochłaniamy ją pasjami. Muzyka jest blisko od zawsze. Teraz, gdy z naszym udziałem powstało kilka wyjątkowych miejsc, w których słucha się jej komfortowo, regularnie chodzimy na koncerty. Można powiedzieć, że w naszych salach koncertowych jesteśmy u siebie. Drugim sposobem są podróże. Przed pandemią wyjeżdżaliśmy znacznie częściej, teraz więcej czasu spędzamy na Śląsku. Dom stał się miejscem, w którym nie tylko mieszkamy, ale też znajdujemy relaks i uroki życia. Często wpadają do nas przyjaciele i bliscy, z którymi kontakty są ważną częścią naszego świata i łapania równowagi. Od dawna zastanawialiśmy się nad tym, żeby w domu zamieszkał z nami jakiś zwierzak. I w końcu w zeszłym roku pojawiły się dwa koty.
DK: Tercjusz i Shiraz to bengale – jeden srebrny, drugi brązowy. Z natury są bardzo społeczne, szalenie uczuciowe, a jednocześnie zadziorne. Gdy jesteśmy w domu nie opuszczają nas na krok, takie trochę kotopsy. Pomimo, że są bliźniakami, mają różne charaktery. Żartujemy ze znajomymi, że można się dopatrzyć pewnych podobieństw między nimi a nami.
,,Architektura to wielka przygoda, która jest jeszcze ciekawsza, kiedy zmienia się perspektywę, nastawioną wyłącznie na projektowanie i budowanie”.
TK: Uwielbiają też podróżować, ostatnio były z nami nad morzem. Gdy się wchodzi w relację ze zwierzętami, to wszystkie troski i problemy odchodzą na dalszy plan.
DK: Moją umiejętność łapania dystansu wyniosłem z domu rodzinnego. Już kiedy byłem studentem i wchodziłem w życie zawodowe, dom był buforem i oazą. Teraz, kiedy cały mój świat przesycony jest architekturą, doceniam to jeszcze bardziej. W rodzinie zawsze mamy mnóstwo innych tematów do rozmów, co jest bardzo odświeżające. Bardzo często odwiedzam moich rodziców razem, przychodzimy tam, żeby odpocząć. To bezpieczna przestrzeń, pełna miłości i zrozumienia.
TK: Wcześniej nie rozróżniałem pracy i odpoczynku. Jadłem i spałem, wciąż myśląc o projektach. Architektura była ze mną zawsze. Potrzebowałem wielu lat, żeby zrozumieć, że konieczne jest łapanie dystansu. Teraz domownicy uczą jak zostawić nawet największą pasję i zająć się czymś innym. Nawet bardzo zwyczajnym.
Niedawno zdobyliście Nagrodę Architektoniczną Prezydenta Warszawy, właśnie oddaliście kolejny budynek. Chyba dobrze wam się powodzi.
TK: Mamy pracę, a to jest ogromna wartość. Mamy też zaangażowany zespół ludzi, z którymi możemy dzielić zawodową codzienność. Przez lata poznaliśmy smak sukcesu i porażki. W naszej przygodzie z architekturą trudno o dwa podobne projekty, dlatego nie grozi nam rutyna. To wielkie szczęście. Staramy się, aby każdy temat był wyzwaniem, które mobilizuje i porywa do odkrywania nowych światów. Ostatnio często zwracamy się w stronę krajobrazu. Od zawsze naszą fascynacją jest miasto i wpisywanie się w jego kontekst. Teraz coraz częściej podejmujemy się projektowania, w którym ważniejsze stają się relacje z naturalnym otoczeniem, niż z tkanką miejską. Niezmiennie poszukujemy sposobów na architekturę bardziej zintegrowaną, niż ingerującą w środowisko. Wciąż z entuzjazmem przekształcamy istniejące obiekty dając im nowe życie. Teraz rewitalizujemy dziewięć pustych kamienic w sąsiedztwie starego dworca w Katowicach. Mamy nadzieję, że za kilka lat to miejsce znów wypełni miejski gwar. Lubimy, gdy architektura tętni życiem.
Jak widzicie kondycję polskiej architektury?
DK: Od Tomka nauczyłem się, że architekturę można próbować oceniać najwcześniej po dziesięciu latach. To, co można zrobić dzisiaj, to swego rodzaju lista życzeń na przyszłość, analizując przeszłość i teraźniejszość. Cieszy mnie, że coraz mniej słyszymy o ikonicznych budynkach, a coraz więcej o inwestycjach w małych miastach. O renowacjach starej tkanki, lokalnych działaniach. Kondycję polskiej architektury oceniam nie z poziomu budynku, a z poziomu budowania świadomości, edukowania ludzi, angażowania społeczności.
TK: A to wszystko w oczywisty sposób przekłada się na jakość architektury. Kontekst, w którym pracujemy, ma ogromny wpływ na to, jakie są efekty naszej pracy. Nawet najlepszy architekt nie gwarantuje dobrej architektury. Do jej powstania potrzebna jest mądrość inwestorów, fachowość wykonawców i świadomość użytkowników, których oczekiwania podnoszą poprzeczkę. Jest bardzo dużo do zrobienia w tej kwestii. Architekturę wypaczyło traktowanie jej jako pojedynczych, osobnych obiektów. Duży wpływ na ich odbiór ma iluzja fotografii, która je sprzedaje. Tymczasem o jakości architektury najlepiej świadczy jej codzienność, dzięki której staje się częścią życia. Mamy zniszczony krajobraz. Tempo, szybki zysk, konsumpcja i przede wszystkim brak świadomości powoduje, że gdzie okiem sięgnąć widzimy chaos. Najwyższy czas żeby bardziej dbać o otoczenie. Architektury nie da się wymieniać, jak w modzie, co sezon. Szansą jest umiar. Nie brakuje dobrych przykładów, warto z nich korzystać.
Dorota Sibińska i Filip Domaszczyński. Wolimy sobie poprojektować.

ZDJĘCIE: BARTEK BARCZYK
– Naturalną formą spędzania czasu jest dla nas wspólne zajmowanie się architekturą w różnych jej aspektach. Wyjście do knajpy jest dla nas umiarkowanie atrakcyjne, wolimy sobie poprojektować. Raz w roku znikamy na 3 tygodnie zostawiając telefony w domu – Dorota Sibińska i Filip Domaszczyński opowiadają o tym jak łączą bycie parą w życiu osobistym ze wspólnym prowadzeniem biura projektowego xystudio.
Marcin Szczelina: Czy jak większość architektonicznych par poznaliście się na studiach?
Dorota Sibińska: Dokładnie. Na drugim roku, pracując za barem.
Filip Domaszczyński: Zlikwidowano uczelnianą kawiarnię – Piwnicę Architektów – i nie było gdzie się spotykać. Dorota z dziewczynami postanowiły przynieść czajnik i sprzedawać herbatę. Tak powstała słynna „Incydentalna”
DS: Sprzedawałyśmy w cenie zakupu, taki był to biznes. Postawiłyśmy czajnik na stołku pod toaletą, bo stwierdziłyśmy, że tam będzie największy ruch. W ciągu tygodnia okazało się, że zainteresowanie jest tak duże, że zaanektowałyśmy cały korytarz. Rozszerzyłyśmy asortyment o kawę i mleko, a później zaczęłyśmy kupować ciastka. Dogadałyśmy się z cukiernią, która sprzedawała nam je ze zniżką. Codziennie rano przychodziłam otworzyć bar, brałam utarg z poprzedniego dnia, łapałam pierwszego chłopaka, który się nawinął i mówiłam, żeby leciał na Śniadeckich po ciastka. Kiedyś tym chłopakiem okazał się Filip. Przyniósł ciastka i od razu zaczął nas wspierać w pracy za barem.
FD: To jedna wersja tej historii. Druga jest taka, że na drugim roku przeniosłem się na studia dzienne i chciałem wdrożyć się w środowisko nowych kolegów i koleżanek. Piwnica wydawała się do tego najlepszym miejscem. Zaczęliśmy tam coraz więcej bywać i pomagać z kolegami. Biznes zaczął się coraz bardziej rozwijać i dostaliśmy od wydziału większą salę, gdzie była już pełna gastronomia.
DS: Mieliśmy pudełko po butach, do którego wrzucało się należność. Nigdy go nie pilnowaliśmy, ale kasa zawsze się zgadzała. Z zysku sponsorowaliśmy papier toaletowy i mydło, bo na wydziale nie było. Później sanepid zamknął nam bar, a my przyzwyczajeni do działania, wystartowaliśmy do samorządu. Filip zdobył więcej głosów i został przewodniczącym, a ja zastępcą.
FD: Działając w samorządzie wspólnie z profesor Ewą Kuryłowicz staraliśmy się dostosować budynek wydziału do potrzeb osób z niepełnosprawnościami.
Kiedy ta wspólna praca przerodziła się w miłość?
FD: 22 grudnia 1998 roku.
DS: Nie mamy daty ślubu, ale mamy datę pierwszej randki.
„Nasza praca nie jest więc do końca pracą. Wyjście do knajpy jest dla nas umiarkowanie atrakcyjne, wolimy sobie poprojektować”.
FD: Poszliśmy do Kina Elektronik. A potem był wspólny sylwester i już się potoczyło.
Tworzycie związek i pracujecie razem od ponad dwudziestu lat. Macie wspólną firmę. Nigdy nie myśleliście o tym, żeby zrobić coś osobno?
FD: Nigdy nie zastanawialiśmy się czy pracować razem, czy osobno. Po prostu tak wyszło. Najpierw Incydentalna”, potem ten sam pracodawca. Następnie dość naturalnie założyliśmy firmę. Nawet przez moment nie pomyślałem, że mogłoby być inaczej.
DS: Jesteśmy razem, więc i razem pracujemy.
Wyobrażam sobie, że w pracy spędzacie ze sobą bardzo dużo czasu, po czym razem wracacie do wspólnego domu. Naprawdę nigdy nie macie dość?
FD: To tak nie działa. Praca architekta nie jest pracą od 8 do 16. Architektem jest się całą dobę.
DS: Naturalną formą spędzania czasu jest dla nas wspólne zajmowanie się architekturą w różnych jej aspektach, bo traktujemy to jako hobby. Nasza praca nie jest więc do końca pracą. Wyjście do knajpy jest dla nas umiarkowanie atrakcyjne, wolimy sobie poprojektować. Raz w roku znikamy na 3 tygodnie zostawiając telefony w domu. Snujemy się wtedy z plecakami po świecie i odreagowujemy rok. Podróż jest zamknięciem cyklu 365 dni pracy, wracamy z siłą i nowymi pomysłami. To bardzo ważny i stały element naszego życia.
Nie da się pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. Musicie kiedyś mieć czas wolny, choćby na wychowywanie dziecka.
FD: Kiedyś praca przelewała się nam z biura do domu i z domu do biura, ale pojawił się Leon i musieliśmy to usystematyzować. Zwłaszcza kiedy zaczął chodzić do szkoły. Wcześniej, jak miał czas, był pełnoprawnym członkiem naszej pracowni – po pracy jeździliśmy razem na budowy, często pomagał trzymać zero”
DS: Wracamy do domu około 17-18. Filip zajmuje się tematami szkolnymi Leona, a ja gotuję – klasyka gatunku. Późnym wieczorem zaczyna się drugi etap pracy: pisanie, rozwiązywanie trudnych problemów, na które w biurze nie ma czasu.
FD: Oczywiście, zdarzają się sytuacje, kiedy naruszamy ten porządek i musimy coś pilnie zrobić, bo mamy prezentację projektu za dzień czy dwa. Mamy w domu jeden stół, na którym jemy, pracujemy i odrabiamy lekcje – wszystko się kotłuje w salonie.
Jak radzicie sobie z napięciami? Bo na pewno takie się zdarzają.
FD: W każdej relacji się zdarzają.
DS: Jeśli się kłócimy, to z reguły jest to związane z projektem. Wszyscy mogą nas krytykować, nie mamy z tym problemu, ale kiedy krytykujemy siebie nawzajem. to jest dramat. Siadamy wtedy, odkładamy emocje na bok i rozmawiamy
FD: Jak kłócimy się w pracy, to młodzi mówią: „Mamo, tato nie kłóćcie się!”, błyskawicznie tym tekstem rozładowując nasze napięcia.
A co jest najlepsze w pracy z osobą, z którą dzieli się życie?
DS: To, że jesteśmy jednością. Na przykład Filip zaczyna coś robić, po czym idzie do Leona, a ja siadam i kontynuuję pracę na jego pliku. Fajne jest też to, że łączy nas pasja. Gdyby mój partner nie był architektem, nie miałabym z kim pogadać o tym, co mnie ciekawi. Kiedy nie śpię w nocy, bo myślę o jakimś problemie do rozwiązania w pracy, mogę się od razu tym podzielić i Filip mnie zrozumie.
FD: Dzięki temu, że mamy bardzo podobny punkt widzenia na architekturę. a jednocześnie każde z nas czuje się lepsze w innym aspekcie cyklu projektowego, to wszystko się przenika i układa.
DS: Ważne jest też to, że umiemy się słuchać. Szanujemy nawzajem swoje pomysły. Oczywiście, mamy napięcia i czasem się wściekamy, ale już się nauczyliśmy, że zawsze wychodzi z tego coś dobrego.
FD: Jesteśmy szczerzy wobec swoich pomysłów. To nie jest tak, że sobie słodzimy. Jak coś się nie podoba, to mówimy to wprost.
Pamiętacie jakiś przełomowy moment w waszej pracy?
FD: W kontekście xystudio, na pewno było to przedszkole w Ostrowi Mazowieckiej – jeden z pierwszych projektów, który został zrealizowany. Przez bardzo długi czas dużo projektowaliśmy do szuflady. To było strasznie frustrujące. Kiedy założyliśmy pracownię, zrobiliśmy m.in. pierwszą wersję projektu biurowca przy Rondzie Jazdy Polskiej, zaangażowaliśmy się w jakieś osiedla, ale nic z tego nie wyszło z przyczyn niezależnych od nas. W 2015 roku wreszcie powstały dwa nasze budynki: ambasada Arabii Saudyjskiej i właśnie przedszkole. Ambasada dała nam dużo doświadczenia, ale nie otworzyła żadnej ścieżki dla pracowni, bo nie można było nigdzie pokazać zdjęć. Przedszkole z kolei zostało zauważone i to wyznaczyło dalszy kierunek naszej pracy. Co ciekawe, zaprojektowanie przedszkola zawsze było marzeniem Doroty.
DS: Nie ma chyba konkretnego projektu, który wpłynąłby na nas osobiście. Zawsze się wspieraliśmy w gorszych momentach i wierzyliśmy, że kiedyś osiągniemy swój cel. Ja jestem cierpliwą osobą i nigdy się nie poddaję, kiedy coś sobie zaplanuję. Nie ma dla mnie znaczenia czy osiągnę cel za rok czy za dziesięć lat.
Ewa Kuryłowicz, która jest bohaterką okładki drugiego drukowanego numeru magazynu Architecture Snob, zwraca uwagę na potrzebę empatii wśród architektów. Myślicie, że brak empatii jest problemem?
DS: Bardzo często architekci w ogóle nie myślą o człowieku. Kluczowa jest dla nich forma, która będzie dobrze wyglądać na okładce katalogu. Bardzo mnie to mierzi, bo architektura musi iść w parze z funkcją i użytkownikiem.
FD: A empatii można się w ogóle nauczyć czy trzeba ją mieć?
Myślę, że można pokazać jakie praktyki są dobre, a jakie nieakceptowalne.
FD: Ja nie wiem czy da się jej nauczyć, ale na pewno da się uwrażliwić i zwrócić uwagę na priorytety w architekturze. Wielu architektów myśli fasadowo – o tym, czy budynek jest ładny, czy będzie się podobał, czy dostanie jakieś nagrody i przyniesie sławę. Oczywiście, szalenie ważne jest dla nas to, jak budynek wygląda, ale ważniejszym aspektem jest jednak użytkownik.
DS: Przy projektach Filip często zadaje mi kluczowe pytanie: po co to zrobiłaś? Kiedy opowiadamy o naszych projektach, nie mówimy o formie, tylko o tym, co się w niej dzieje. W jury konkursów architektonicznych często zasiadają ludzie, którzy nie mają pojęcia o tym, jak projektować budynki dla ludzi. My będziemy przegrywać w takich konkursach, dopóki oceniać będą nas osoby, które nie wiedzą jak bardzo przestrzeń może wpłynąć na człowieka i jak ważne jest, żeby budynek dobrze działał. Mam wrażenie, że nawet gremia jurorskie myślą przede wszystkim o tym, pod jakim obrazkiem się podpiszą. Boją się oskarżeń, że wybrali brzydki budynek, a estetyka jest sprawą subiektywną. Ważniejsze jest to, żeby wyróżniać budynki które działają, a nie tylko ładne. Nasza myśl architektoniczna jest często blokowana przez brak zrozumienia człowieka.
Co poradzilibyście parom, które ze sobą pracują?
FD: Pierwsza siedziba naszej firmy była w naszym mieszkaniu, klientów zapraszaliśmy do domu. To było straszne. Bardzo ważne jest to, żeby mieć odrębne miejsce do pracy. Nawet jeśli pracujemy teraz wieczorami w domu, to jest to innego rodzaju praca.
Jesteście szczęśliwi?
DS: Tak.
FD: Wiadomo, że zawsze są jakieś plany czy marzenia, ale do szczęścia nie trzeba nam więcej niż mamy.
DS: Mam poczucie, że to, co robimy, ma sens i poprawia życie innych. Jest mi z tym bardzo dobrze. A cokolwiek by się nie stało, to we dwójkę damy sobie radę. Możemy nawet tapetować albo pojechać na saksy zbierać truskawki.
Marie-Hélène Fabre i Didier Faustino. Sparingpartnerzy.

ZDJĘCIE: CORINNE MARIAUD
Do niedawna Marie-Hélène Fabre Faustino oraz Didier Faustino oddzielali wspólne życie prywatne od osobistych karier. Dziś nie tylko tworzą związek, ale I pracują razem. Z małżeństwem rozmawiamy o drodze, którą przeszło jako jako para i jako artyści architekci.
Marcin Szczelina: Jak się poznaliście?
Marie-Hélène Fabre Faustino: Na pierwszym roku architektury – typowa historia. Didier miał dobrego przyjaciela, który podkochiwał się w dziewczynie z mojej grupy. Co tydzień odwiedzał nas podczas studium architektonicznego, żeby się do niej zbliżyć.
Didier Faustino: Poprosił mnie, żebym chodził z nim, bo byłem pewniejszy siebie i bardziej wyluzowany. Więc on uśmiechał się do tamtej dziewczyny, a ja się rozglądałem i zauważyłem Marie-Hélène, która od razu mnie zaintrygowała. Potem spotkałem ją na sali wykładowej. To był jakiś nudnawy kurs, więc rozglądałem się po sali i zauważyłem tę interesującą osobę po raz kolejny. Po jednym z wykładów zaczęliśmy ze sobą rozmawiać.
M-HFF: Kiedy przyszłam na studia, byłam trochę zawiedziona, bo liczyłam, że ludzie będą trochę bardziej ekscentryczni, jak artyści. Tymczasem spotkałam się raczej z osobami burżuazyjnymi i dość konwencjonalnymi. Didier był inny i dlatego się nim zainteresowałam.
Co było potem?
M-HFF: Zaczęliśmy się spotykać i zostaliśmy parą, ale nie zamieszkaliśmy razem. Oboje mieszkaliśmy z rodzicami. To było zabawne, bo pomimo, że Didier ma korzenie portugalskie, a ja w połowie koreańskie, bardzo podob-nie podchodziliśmy do kwestii rodziny i obowiązków względem niej. W przeciwieństwie do naszych francuskich znajomych, czuliśmy na przykład, że nie powinniśmy prosić rodziców o pieniądze.
DF: Ale nie byliśmy też zbyt dorośli.
M-HFF: Już wtedy mieliśmy przyjaciół, którzy od razu ze sobą zamieszkiwali, więc to nie była kwestia wieku. Dopiero kiedy skończyliśmy szkołę, zaczęliśmy ze sobą mieszkać.
Wspomniałaś o ekscentryczności Didiera. Wiem, że już na studiach budził wokół siebie sporo szumu. Czy trudno było być w związku na uczelni?
M-HFF: Na początku nie chcieliśmy, żeby ludzie wiedzieli, że ze sobą randkujemy. Przez pierwsze dwa lata wiedzieli tylko najbliżsi przyjaciele. Ale nie było trudno, bo byliśmy bardzo niezależni.
DF: Nie chodziliśmy wszędzie za sobą, nie mieszkaliśmy razem. Marie-Helene wyjechała na przykład na pół roku do Korei.
M-HFF: Trudne były momenty, w których Didier był zestresowany studenckimi zadaniami. Pamiętam, że na drugim roku miał zrobić projekt biblioteki. Był nim zaaferowany, jakby tworzył dzieło życia.
DF: Zawsze tworzę dzieło życia. Dyplom był dziełem życia, pierwsza projekt po studiach też. W taki sposób pracuję.
M-HFF: Czasem trudno było nawet pogadać.
DF: Byłem trochę psychotyczny. Raz spędziłem nad projektem skoczni basenowej trzy miesiące, nie rysując nawet jednego szkicu. To było piękne. Cała choreografia tego, jak wchodzisz na szczyt i skaczesz do wody, jak porusza się twoje ciało. Nie mogłem zaprezentować żadnego rysunku, wciąż opracowywałem projekt w swojej głowie. Byłem przez to nieco wyłączony z życia społecznego miałem obsesję na punkcie projektu i nie mogłem myśleć o niczym innym. Dało mi opinię czarnej owcy – osoby, która nigdy z nikim nie gada, a potem wychodzi z zajęć z najlepszymi ocenami.
M-HFF: Pamiętam, że przy jednym z projektów Didier dostał bardzo pozytywny feedback od nauczyciela. Rysunki po zajęciach zostały w sali, a następnego dnia okazało się, że ktoś wylał na nie kawę, żeby je zniszczyć. DF: Tak wyglądało moje studenckie życie.
M-HFF: Dla mnie trochę trudne było też to, że nie zgadzaliśmy się wtedy co do projektów. Preferowałam zupełnie inną estetykę i miałam poczucie, że Didier nie uważa tego, co robię za dobre. Robiłam swoje i byłam z tego zadowolona, jednak bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że nie powinniśmy razem pracować, bo to nie zadziała.
DF: Rzeczy, które sprawiły, że zostaliśmy parą nasze pragnienia czy sposób widzenia świata – nie były związane ze szkołą i architekturą.
Rozdzielenie życia prywatnego do pracy trwało bardzo długo. Do niedawna mieliście odrębne kariery.
M-HFF: Kiedy skończyłam architekturę, chciałam studiować urbanistykę, więc poszłam do kolejnej szkoły. Chciałam też zrobić doktorat związany z Korea Południową, bo już pracę dyplomową poświęciłam publicznemu mieszkalnictwu w Seulu, gdzie spędziłam pół roku pracując z lokalnymi architektami. Zrobiłam więc drugi dyplom, a potem zaczęłam doktorat i w tym samym momencie zaczęłam uczyć. W końcu z wielu powodów rzuciłam doktorat i zaczęłam pracę jako kierowniczka studiów w École Spéciale d’Architecture. Po ośmiu latach odeszłam i podejmowałam się różnych drobnych rzeczy, aż w końcu doszliśmy z Didierem do wniosku, że nadszedł czas, żeby wreszcie popracować razem. Każde z nas przeszło już swoją ścieżkę i nie musimy nic więcej udowadniać. W zawodowym kontekście istniejemy jako osobne byty, więc dojrzeliśmy do pracy razem.
Jaki był wasz pierwszy wspólny projekt?
DF: Właściwie to Marie-Hélène była zamieszana nawet w mój projekt dyplomowy Nie tylko jako testowa odbiorczyni, ale też proaktywna partnerka w rozmowach. Nie pracowaliśmy razem, nie mieliśmy wspólnych pomysłów, ale byliśmy swego rodzaju sparingpartnerami, stawiającymi sobie pytania i prowadzącymi dyskusje. Do pewnego momentu przy każdym projekcie Marie-Helene była dla mnie niczym lustro, w którym się dobijałem. Kiedy zajęła się pracą akademicką, trochę odeszło to na dalszy plan. W ostatnich latach wróciła do nas ekscytacja z tych sparingów i dyskusji – od tego zaczęła się dzisiejsza współpraca. Były dwa bardzo istotne projekty, do których dołączyła Marie-Helen: pierwszy to praca na wystawie Transformers” w MAXXI, drugi to zaproszenie na Biennale w Wenecji. W pierwszym przypadku chciałem się skupić na Lampedusie i kwestii migracji przez Morze Śródziemne. Ciągle dyskutowaliśmy o tym, co jest dobre, co możemy zrobić na rzecz problemu, czy w ogóle jesteśmy w stanie rozmawiać o sytuacji kryzysu uchodźczego. Przy biennale mieliśmy podobne dyskusje o rzeczach, które są w porządku dzisiaj, ale nie będą w porządku jutro. To temat o utopiach, które wydają się dobre, ale zanim zostaną zrealizowane, dezaktualizują się.
M-HFF: Dużo na podobne sprawy rozmawialiśmy już przy okazji pracy Body In Transit” na Biennale w Wenecji w 2000 roku. Przy Lampedusie te wątki powróciły.
DF: Spieraliśmy się o to, czy architekt ma prawo wyrazić sprzeciw światu. Czy architektura może być polityczna, czy budowanie to akt polityczny. Ja wierzę, że tak jest, ale musimy to badać, żeby mieć świadomość swojej roli.
„Spieraliśmy się o to, czy architekt ma prawo wyrazić sprzeciw światu. Czy architektura może być polityczna, czy budowanie to akt polityczny. Ja wierzę, że tak jest, ale musimy to badać, żeby mieć świadomość swojej roli”.
M-HFF: Idea architektury jako aktora. politycznego to coś, co jest nam wspólne od samego początku. Zawsze się w tym zgadzaliśmy, mamy podobną wizję na architekturę.
DF: Na studiach mieliśmy poczucie, że byłoby ryzykowne zaczynać wspólnie z takim tematem. Nie mieliśmy jeszcze ugruntowanej pozycji. O wiele bezpieczniej było podejmować się tego samemu, niż we dwójkę. Również ze względu na to, by chronić siebie jako związek.
M-HFF: Trzeba było unikać hierarchii. Nawet jeśli tworzysz razem, w końcu jedna osoba musi ustąpić drugiej, a to nie jest dobre dla związku.
DF: Bardzo lubię boks, więc wrócę do metafory sparingu. Jest duża różnica pomiędzy tym, kiedy bijesz się ze sparingpartnerem, a kiedy prowadzisz prawdziwą walkę. Sparing pomaga się rozwijać, walka nie prowadzi do niczego produktywnego.
Wyobrażam sobie, że nawigowanie pomiędzy związkiem i pracą jest trudne, zwłaszcza w dobie pandemii, kiedy zostaje się zamkniętym w czterech ścianach. Jak przetrwaliście ten okres?
M-HFF: Na początku pandemii mieliśmy we Francji dwa i pół miesiąca lockdownu. Po raz pierwszy od wielu lat Didier nie podróżował przez tak długi czas. To było bardzo nowe doświadczenie, ale bardzo je polubiliśmy. Znajomi żartowali, że Didier wreszcie jest w domu, ale i tak nie mogą go zobaczyć, bo jest lockdown. Ja odpowiadałam, że cieszę się, że wreszcie mam Didiera tylko dla siebie.
DF: Po raz pierwszy w życiu mam rutynę. Każdy dzień zaczyna się tak samo, co jest dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. Przed pandemią rozmawialiśmy wiele o powiązaniu domowości i dzikości, teraz mogliśmy przetestować na własnej skórze jak to jest być dzikim w klatce. Wiele idei, które eksplorowaliśmy w ramach projektów, nagle można było doświadczyć we własnym domu: intymność, bliskość, przestrzeń jako wolność i przestrzeń jako ograniczenie. Każdego dnia myślałem o innym projekcie: kiedyś stawialiśmy jakąś hipotezę, tworzyliśmy obiekt wokół niej, ale nigdy nie myśleliśmy o tym, że możemy jej doświadczyć. Czułem się jak szczur w rękach szalonego naukowca. Wszystko było dla mnie eksperymentem – nawet wyjście do sklepu i związane z tym poczucie kruchości istnienia.
A jak zmieniła się wasza praca? Zamknięto galerie, wstrzymano budowy, przestały odbywać się wydarzenia – zniknęły miejsca waszej pracy.
M-HFF: Kiedy zaczął się lockdown, byliśmy w trakcie tworzenia projektu. Z powodu pandemii klient zdecydował, że zaczynamy od nowa. Teraz projekt jest ukończony i to nasz pierwszy budynek w pełnym tego słowa znaczeniu.
DF: Tuż przed pandemią klient stwierdził, że nie da rady kontynuować przedsięwzięcia, bo przeliczył się z kosztami. Namawiałem go, żeby zbudował chociaż to, za co już zapłacił, a do reszty kiedyś się wróci. To była trudna historia również dla nas – dziesięć lat rozmów z klientem, wyjątkowy projekt. Potem przyszła pandemia, a my straciliśmy wszystkie zlecenia. Miesiąc później klient zadzwonił i stwierdził, że mam rację – trzeba to skończyć. Pojawiła się iskierka nadziei i zaczęliśmy pracować. Skończyliśmy w tym miesiącu.
Co planujecie dalej?
M-HFF: Szykuje się duża, retrospektywna wystawa Didiera w Maat Museum.
DF: Powiedziałbym raczej, że prospektywna – jeszcze nie umarłem. Poza tym pracujemy nad pawilonem w Portugalii, który będzie powiązany z tematami pandemicznymi. To będzie osobliwy projekt – klient poprosił nas o stworzenie komina i przestrzeni wokół niego. Jesteśmy już w fazie konstrukcji. Również w Portugalii pracujemy nad projektem domu. Mamy też zlecenie na scenografię do wystawy portugalskiej malarki Pauli Rego w Hanowerze oraz mały projekt w Libanie. Dużo drobnych rzeczy.
M-HFF: Po latach bez budowania, są to w większości budynki. DF: Tuż przed pandemią otworzyliśmy studio w Lizbonie, które zostało uśpione, ale teraz budzi się na nowo. Pracujemy też nad książką, której roboczy tytuł to Architektura dla niespokojnych ciał”