ArchitectureDesignSuccess stories

Edukacja architektów to temat rzeka. Oraz niezła kolekcja dychotomii i pytań.

Felieton Szymona Wojciechowskiego

Po pierwsze, indywidualne ego a praca zespołowa. Ktoś powiedział, że jeśli na „normalnym”, niearchitektoniczym wydziale uczelni na egzaminie jest dziewięć podobnych prac i jedna inna, to pewnie ta inna jest zła. Na architekturze to ta inna będzie najlepsza. To pozostawia ślad w osobowości. Jak te bardzo indywidualne osobowości i mają się znaleźć w zespołowej grze w architekturę?

 

Po drugie, dychotomia między marzeniami pielęgnowanymi na uczelni a rzeczywistością potem. Jeden z wykładowców naszej uczelni na wykładzie inauguracyjnym pięknie mówił: wy już macie skrzydła, a ja was nauczę latać. No to latamy… Jako studenci rysujemy piękne projekty, nieskażone nadmiernie przepisami, ekonomią czy prawami grawitacji. A potem trafiamy między strażaka, konstruktora i Excela inwestora. Niektórzy w tym młynie marnieją, inni się frustrują, niektórzy rezygnują. Tylko nieliczni się w tym odnajdują z minimalną stratą dla jakości architektury.

 

Szymon Wojciechowski, fot. Bartek Barczyk

 

Po trzecie, podążanie za modą a ponadczasowość. Jak przekazać młodemu umysłowi, że to, co czyta w architektonicznych pismach kiedyś przeminie, bez zabijania świeżości rutyną? Jak przekazać mądrość Denise Scott Brown: „W zasadzie, skoro każdy chce zostać rewolucjonistą w architekturze, będziesz najbardziej rewolucyjny jeśli spróbujesz zrobić rzeczy zwyczajne”?

 

Po czwarte, pedagogowie i praktycy. Odwieczna rywalizacja o rządy dusz między świetnymi pedagogami bez praktyki a praktykującymi architektami, którym brak doświadczenia i wiedzy pedagogicznej. I czasu.

 

Można mnożyć dalej. 

 

Najważniejsze, by nie tworzyć poprzez edukację architektów frustratów i rozczarowanych: ludzie nieszczęśliwi nigdy nie będą dobrymi architektami.

Tylko magia uczelni – unikalnego miejsca, gdzie spotyka się młodość i doświadczenie, wiedza i inspiracja, biurokracja i nieokiełznanie – powoduje, że jednak się udaje wychować dobrych architektów. Z dobrym architektonicznym gustem. Z dobrym systemem wartości.

 

Sukces? Nie do końca.

 

Mimo 40 lat mojego doświadczenia w pracy jako architekt, co rusz jestem zaskakiwany opiniami na temat architektury, wyrażanej przez zwykłych (a czasem niezwykłych) ludzi spoza branży. Wyrażanej nie tylko w komentarzach na forach internetowych, ale przede wszystkim ich codziennymi życiowymi i finansowymi decyzjami w różnej skali: kupowaniem tego, a nie innego domu, urządzaniem wnętrza w ten, a nie inny sposób czy nawet spotkaniem na kawie w tej, a nie innej kawiarni.

 

Opinie te są tak często różne od opinii architektów, tak jak ich odzież różni się od czarnego ubioru architekta (czy też zauważyliście, że niezwykle łatwo odróżnić w tłumie grupkę architektów?). 

 

Więc następne wyzwanie:edukacja architektoniczna. Nie architekta, a zwykłego człowieka, cywila, laika. Sprawa absolutnie kluczowa. Według Daniela Liebeskinda „Architektura jest w istocie, w niezwykły sposób, aktem nie zakończonym: dopiero jak budynek jest skończony, nabiera nowego życia, staje się częścią nowej dynamiki: jak ludzie używają go, jak w nim przebywają, jak myślą o nim”.

 

Czyli ludzie o takiej, a nie innej edukacji architektonicznej, decydują o jego sukcesie. Czyli decydują na jakie budynki będzie popyt w przyszłości. Czyli decydują o przyszłym kształcie architektury. Architekci bowiem są medium wyrażającym w formie przestrzennej system wartości społeczeństwa. Często w dysonansie z własnym systemem wartości, ukształtowanym w procesie edukacji architekta.

 

Tak więc o jakości architektury jednak bardziej zadecyduje edukacja architektoniczna społeczeństwa, niż edukacja architektów. Dobra edukacja architektów jest warunkiem koniecznym, sine qua non – bez niej w żaden sposób nie powstanie dobra architektura – ale niewystarczającym wobec jakości gustu społeczeństwa. To wielkie pole do pracy…