ArchitectureCultureDesignTop of the top

Droga do Galerii

 

Do Warszawy przeniosła się Galeria Szara – miejsce, któremu daleko do nowoczesnej sterylnej perfekcji. W zamian stawia na przyjazny klimat, sieciowanie osób i czułą troskę o odbiór sztuki. Z jej współtwórczynią, artystką i kuratorką – Joanną Rzepką – rozmawiamy o rynku sztuki w Polsce, przestrzeni sprzyjającej budowaniu wystaw i związkach architektury ze sztuką.

 

Zdjęcie: Tymon Nogalski

 

Mateusz Trzebiatowski: Przenosiny Galerii Szarej do Warszawy wydawały się nieuniknione. Do tej pory czterokrotnie pojawiliście się na Warsaw Gallery Weekend (WGW) i chyba od dawna było wam po drodze do centrum. Co stało się ostatecznym motywatorem, żeby przenieść katowicką siedzibę tutaj?

Joanna Rzepka: Pół żartem, pół serio – w 2021 ludzie już nie pytali „czy”, tylko „kiedy”. To dało mi do zrozumienia, że przekroczony został próg oczekiwań i cierpliwości. Mamy za sobą 20 lat działania. To spory czas i świat galeryjny (również galerii niezależnych i prywatnych) niesamowicie się zmienił. Miejsca, które powstają na energii pierwotnej – czyli zrywie osób, marzeniach, ambicjach i ideach – zazwyczaj szybko przestają istnieć, wypalają się lub zmieniają. To kwestia kilku lat. Szara w modelu galerii niezależnej przetrwała kilkanaście lat i dopiero 4 lata temu, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy na WGW, zaczęliśmy się powoli transformować w kierunku komercyjności.

 

Co zmieniło waszą perspektywę w ciągu tych 20 lat?

Przede wszystkim ekonomia życia w mieście bardzo się zmieniła. Kiedyś łatwo było uzyskać na preferencyjnych warunkach lub za darmo lokal do prowadzenia galerii niezależnej. Tak było, gdy zakładano Szarą w Cieszynie. Po przenosinach do Katowic też otrzymaliśmy obniżone ceny w stosunku do rynkowych. Kilkanaście lat temu artystki i artyści mieli inne wymagania, inne były koszty produkcji i promocji oraz samo zaangażowanie zaprzyjaźnionych osób. Osoby studiujące zawsze nas wspierały swoim czasem, a dziś na studiach sporo ludzi pracuje. Obecnie też trudniej o dotacje zewnętrzne, a tych na regularne prowadzenie miejsca w Polsce nigdy nie było. Próbowaliśmy to wielokrotnie zmienić, również we współpracy z urzędami miasta czy samorządami, system prawny jednak wiele utrudnia. Potem wydarzyła się pandemia, która zastała nas w Katowicach. Właściwie z dnia na dzień wykasowała nam jedną z głównych odnóg zarobkowych, czyli cotygodniowe warsztaty, które prowadziliśmy. Dotacje też przestały być przydzielane, została nam tylko sprzedaż. Szczęśliwie zbiegło się to z ogromnym boomem na rynku sztuki. Nie narzekam – zawsze starałam się podsumowywać daną sytuację i wymyślać, jak można zrobić coś inaczej, lepiej, w sposób którego jeszcze nie próbowaliśmy.

 

Doczekaliśmy się zatem w Polsce rynku sztuki z prawdziwego zdarzenia?

Sztuka od dawna plasuje się wśród dobrze rokujących inwestycji długofalowych. W Polsce jednak jeszcze 3-4 lata temu były osoby z branży świata sztuki, które z absolutnym przekonaniem wypowiadały się, że rynku sztuki w naszym kraju nie ma. I rzeczywiście był słabo rozwinięty. W latach pandemicznych świadomość kupowania i inwestowania w sztukę zmieniła się. Zaczęliśmy częściej przebywać w mieszkaniach i bardziej zwracać uwagę na to, czym się otaczamy. Być może właśnie dlatego w wielu osobach odezwała się potrzeba obcowania ze sztuką, która wnosi do domostw idee i wartości. Idąc za potrzebą, na początku pomyślałam, że Szara powinna mieć w stolicy własny showroom – przestrzeń dla naszych artystek i artystów, osób ze Śląska. Skończyło się na przenosinach całej galerii do Warszawy. Siedziba w tym mieście podwyższa wartość rynkową i zaufanie.

 

Co było dla was ważne przy wyborze nowego lokalu dla Szarej?

Ostatecznie mamy przestrzeń idealną, jeśli chodzi o nasze potrzeby. Panuje w niej niesamowity klimat – znajduje się w starej kamienicy z wysokimi ścianami. Ma korzystny układ pomieszczeń, który nie jest oczywisty, dzięki czemu można go interesująco aranżować. Lokal nie jest nowy, ale my wyrastamy z nurtu galerii niezależnych, które jeszcze działały w latach 80. i 90. Nigdy nie dążyliśmy do tego, żeby nasza przestrzeń była perfekcyjnym white cubem. Dla nas zawsze bardziej się liczył komfort pracy artystek i artystów niż dbałość o przestrzeń. W Szarej dostosowujemy, przerabiamy, przebudowujemy. Istnieją jednak galerie, w których – z różnych powodów – nie można swobodnie wbić gwoździa, trzeba bardzo uważać na podłogę, itp. Ekspozycyjnie wygląda to świetnie, jest profesjonalne i zadbane. Jeśli jednak chodzi o komfort pracy artystek i artystów, to absolutnie nie. Jeżeli więc miałabym wybierać prace w lokalu, który jest ważniejszy niż moja sztuka – to wolę mieć przestrzeń niedoskonałą. Ważna jest chyba równowaga w tym wszystkim.

 

Zdjecie: Tymon Nogalski

 

Trasa do Szarej wydaje się wyciszająca. Kiedy znajdziemy się na Brackiej 23, wystukujemy numer 28 i przechodzimy przez bramę. Mijamy placyk, by znaleźć się pod kolejnym wejściem, a następnie podążamy schodami na drugie piętro. Mamy czas, by odciąć się od miejskiego zgiełku.

Przyjazna jest sama lokalizacja – to ścisłe centrum miasta, w sąsiedztwie innych ciekawych galerii, z którymi się przyjaźnimy. Samo to, że znajdujemy się na drugim piętrze kamienicy wydaje mi się z kolei typowym rozwiązaniem w Warszawie. Jeszcze jako osoba przyjeżdżająca tutaj z obrzeży Polski – Katowic czy Cieszyna – zapamiętałam takie lokacje jako coś charakterystycznego dla stolicy. Aby dostać się do wielu galerii, trzeba było przejść przez swojego rodzaju tor przeszkód. Najpierw znaleźć adres, bramę, jeden domofon, drugi… Nie wiadomo było nigdy, na które piętro się udać. My po latach także wpisaliśmy się w tę tendencję. To się wpisuje w lekko domowy klimat Szarej. 

 

Zyskujemy tym samym czas, żeby się przygotować na wejście w przestrzeń sztuki?

Tak, właściwie już od przekroczenia bramy podążasz do galerii, więc może trochę się przygotowujesz do tego. Nie jest tak, że wkraczasz do miejsca w pędzie – brak witryny tuż przy ulicy może działać na korzyść sztuki. Dzięki temu nie wchodzisz do galerii ze światem zewnętrznym, który szumi ci w głowie. Dla mnie symboliczne jest ogromne lustro, którym rozpoczyna się prowadząca do Szarej klatka schodowa. Możesz się tutaj przejrzeć, poprawić i ostatecznie przygotować na wkroczenie w przestrzeń sztuki. Wiele osób, które nas znały od lat, docenia też to, że mamy kamienicę wyremontowaną w szarościach, co koresponduje z nazwą galerii. Wszystkie drzwi są w kolorze szarym. Nie jest to nasz wysiłek, ale szczęśliwie tak się złożyło.

 

Domyślam się, że wystawa, którą zobaczymy już na miejscu, jest efektem długiego procesu. Jaką rolę odgrywa przestrzeń przy instalacji wystawy?

To, w jakiej przestrzeni pokazuje się prace, ma bardzo duży wpływ na ekspozycję. Artystki i artyści, z którymi pracujemy, mają tego dużą świadomość. Zawsze pozostają w relacji z tym, co jest w przestrzeni. Tak naprawdę każdy kontakt, załamanie ściany czy umiejscowienie okna wpływa na odbiór prac przez odwiedzające nas osoby. Każda z naszych wystaw jest przygotowywana specjalnie do Szarej, prace powstają pod konkretne wydarzenie. Już od początku są planowane w relacji z przestrzenią i myśleniem o tym, jak mogą być wyeksponowane. Kiedy przyjeżdżają do galerii, staram się zabezpieczyć odpowiedni czas na przemyślenie koncepcji. Najpierw rozpakowujemy i rozkładamy prace i je przeglądamy. Robimy im zdjęcia i prawie zawsze jest tak, że w nocy się je przegląda i myśli nad układem. Rano wszystko widzi się na świeżo i rozmieszczenie prac jest już prawie wymyślone. Potem testujemy – albo zaklika, albo nie. W drugim przypadku chodzenie i rozmieszczanie rozpoczyna się na nowo. Wtedy dobrze jest mieć czas, aby zostawić wszystko na noc i przyjść znowu rano.

 

Zdarza się, że w czasie przygotowań trzeba zrezygnować z jakiejś pracy?

Bywa tak, że nawet bardzo dobra praca, która powinna być na wystawie, ostatecznie na nią nie trafia, bo nie współgra najlepiej z przestrzenią. To jest zawsze bardzo trudna decyzja, ale lepiej podjąć taką, niż wprowadzić mocny zgrzyt. Często im mniej prac, tym lepiej – dzięki redukcji zyskują oddech. To jest też dbanie o odbiorczynię i odbiorcę – zależy nam na tym, aby osoby nas odwiedzające czuły się komfortowo.

 

Czasem dyskomfort jest pożądanym efektem, który ma na nas wywrzeć dzieło.

Można umieścić dzieło w przestrzeni w taki sposób, aby wywoływało poczucie zagrożenia, niebezpieczeństwa czy dyskomfortu. Nigdy nie zapomnę, jak byłam kiedyś na biennale w Wenecji w gigantycznej hali pofabrycznej. Umieszczono tam zawieszone korzeniami do góry nogami ogromne suche drzewo, które poruszało się na podobieństwo wahadła. Jego praca była cicha, ale szelest kołyszącego się kilkumetrowego drzewa, szum i ruch powietrza – to mieszanka, która bardzo fizycznie na mnie zadziałała.

 

W dniu, w którym rozmawiamy, w Szarej pokazywana jest wystawa Rafała Wilka „Pod tą wyspą jest jeszcze jedna wyspa”. W tytułowej pracy można dostrzec – podobnie jak w instalacji z drzewem, o której wspominasz – podporządkowywanie sobie natury przez ludzi…

Obraz dużego formatu, który przywołujesz, przedstawia dzikie kopry – to gąszcz roślinności w otoczeniu biurowców, podświetlony agresywnym światłem od dołu. Jego tytuł „Pod tą wyspą jest jeszcze jedna wyspa” nakierowuje na to, że praca jest nie tylko przedstawieniem roślin, ale też okazją do zastanowienia się, dlaczego właściwie się nimi otaczamy, skoro robimy to w tak bardzo przypadkowy sposób. Kępka trawy wcale nie spowoduje, że nabierzemy ochoty usiąść w jej otoczeniu – i to zapewne na chłodnej betonowej ławeczce ustawionej obok. Aby chcieć spędzać czas wśród roślinności, powinno być jej o wiele więcej. To jest temat podnoszony od bardzo dawna – roślinność została za bardzo wycięta z naszego otoczenia. A przecież reguluje temperaturę w miastach, bez drzew się gotujemy. Są place, które kiedyś zostały pięknie zazielenione, a później całkowicie zabetonowane. Rafał Wilk porusza w swoich pracach pytania o to, jak i czy powinniśmy otaczać się roślinami oraz czy one są z tego zadowolone. Z wydźwięku wystawy, niestety, niekoniecznie…

 

Warszawskie wystawy Szarej wchodzą w dialog z architekturą też od innej strony. Na otwarcie galerii w nowym miejscu przenieśliście do stolicy trochę Śląska. „Widzenie peryferyjne” Macieja Cholewy pokazało małe miejscowości, kreatywność osób oraz ich przydomowej przestrzeni. Co sztuka tego artysty mówi nam o peryferiach?

Maciej jest wielbicielem i piewcą małych miejscowości. Z jego prac wyłania się obraz Polski jako jednej wielkiej prowincji, bo tak naprawdę mamy w naszym kraju trochę ponad 30 miast, które liczą powyżej 100 tys. osób, a cała reszta znajduje się na peryferiach. Artysta spaceruje i z zainteresowaniem eksploruje małe miejscowości, wykonuje fotografie, które możemy też oglądać na jego profilu instagramowym „Pozdrowienia z małego miasta”. Co bardzo ważne, sam pochodzi z niewielkiej miejscowości, w której spędził całe życie. Nie jest osobą z zewnątrz, która przyjeżdża, ocenia i próbuje sobie wyrobić zdanie o danym fenomenie. Opisuje od środka coś, w czym się wychował i co zna.

 

Jaki zatem jest Radzionków, z którego pochodzi Maciej?

Większość z nas jest właściwie z podobnych małych miejscowości, i pewnie każda osoba zna takie miejsca, które pokazuje Maciej. Radzionków jest najważniejszy w jego twórczości i ma wiele punktów styku z innymi małymi miejscowościami – nie tylko śląskimi. Żyjąc w małych miastach lub je regularnie odwiedzając, możemy wiele zjawisk traktować jako oczywiste. Kiedy artysta pokaże nam obiekt lub fotografię, być może pomyślimy: „Znam to! Mijałam to codziennie, nie zwracając na to uwagi”. Pod „to” kryją się np. przepiękne furtki, które znajdziemy w całej Polsce i są często wykonywane przez domorosłych rzemieślników. Są bramą pomiędzy przestrzenią publiczną a prywatną, często też ciekawie zaprojektowanymi piktogramami, które coś mówią o osobach, które je wykonały. Nad morzem odnajdziemy na nich motywy marynistyczne – fale, kotwice czy ryby, na Śląsku zdobienia związane z wydobywaniem węgla, a w innych regionach jeszcze inne. Maciej zaczął czerpać z tej tradycji i sam tworzyć furtki inspirowane różnymi opowieściami. Powstała cała seria, a w niej np. „Furtka dla tych, którzy płaczą o zachodzie słońca” czy Furtka dla tych, którzy wyjechali z małych miejscowości do Warszawy”.

 

Furtki Macieja wydają się obiektami z nutą społecznego zaangażowania. Jest ono też widoczne w samym funkcjonowaniu Szarej. Jak je połączyć z działalnością komercyjną?

Myślę, że działalność społeczna i tworzenie wspólnot jest częścią naszej tożsamości i my po prostu nie potrafimy inaczej. Nawet jeżeli teraz jesteśmy w Warszawie i musimy twardo stąpać po ziemi, bo jesteśmy galerią komercyjną, która musi utrzymać siebie i jeszcze pomóc zarabiać naszym artystkom i artystom, to nie wiem, co by się musiało stać, żebyśmy musieli zatracić wrażliwość na tematy ważne. Obecnie jesteśmy na chwilę od otwarcia wystawy Bogny Burskiej – „Watercolors” – artystki, u której żywe są przekazy feministyczne i badanie podatności na zranienie. Przygotowujemy się też do nowej edycji Warsaw Gallery Weekend, na której pokażemy duet Irminę Rusicką i Kaspra Lecnima, zainteresowanych życiodajnym postępem i jego ofiarami. Ich rzeźby są pokryte czernią kostną, czyli pigmentem uzyskanych ze spalonych kości zwierząt, którym w dawnych czasach rysowano w jaskiniach, a dziś stanowi surowiec m.in. do produkcji osłon termicznych dla satelitów. To mocne prace, które krytycznie interpretują rzeczywistość. Nasza działalność społeczna jest widoczna też w tym, że uwielbiamy łączyć ludzi, szukać powiązań nieoczywistych, zastanawiać, co można więcej zrobić, inaczej. Tak po prostu mamy. I nic nas z tego nie wyleczy.

 

Zdjęcie: Tymon Nogalski