Architecture

Firmitas, utilitas, venustas. Ale, drogi panie Witruwiusz, gdzie jest amare, passionisaffectum chociażby?

Szymon Wojciechowski dla Architecture Snob #2

 

Czy surowy Rzymianin chciał widzieć architekturę wyłącznie dystyngowaną, poważną i szacowną, a więc nie zmąconą ulotnymi uczuciami miłosnymi? A może po prostu wiedział ile potu i nienawiści niewolnika kamieniarza wsiąkało w każdą wolutę i w każdą kanelurę jońskiej kolumnady?

 

Nigdy się nie dowiemy, ale podejrzewam, że wiedział, że w architekturze pasje powinny być dobrze zmieszane z doświadczeniem, wiedzą i ciężką pracą.

 

W naszych czasach z kolei Glenn Murcutt zwykł mówić do swoich studentów, że muszą w swoją pracę włożyć po pierwsze wysiłek, po drugie miłość i po trzecie cierpienie. Zauważmy, że miłość tkwi sobie bezpiecznie pomiędzy wysiłkiem i cierpieniem.

 

Oczywistym jest, że najlepsze jest połączenie miłości i ciężkiej pracy, pasji i profesjonalizmu, sztuki i rzemiosła. Niestety, taka doskonała, magiczna mieszanka nie zdarza się zbyt często. Jak się zdarzy, rezultatem są dzieła architektury, które podziwiamy, o których piszemy, o których dyskutujemy. To one wyznaczają tendencje. Czasami są arcydziełami.

 

Pojawiają się jednak dwa pytania. Po pierwsze czy my, praktykujący architekci rzeczywiście możemy twierdzić, że miłość i pasja są zawsze w naszych projektach?

 

W moim przypadku myślę, że uczciwa odpowiedź brzmi: prawie zawsze zaczynamy projekt z entuzjazmem, pasją i uczuciem. Ale tak często środkowa warstwa triady Murcotta – miłość – staje się coraz cieńsza, zużywa się i w końcu niknie między wysiłkiem i cierpieniem. Presja czasu, przepracowanie, nielogiczne żądania klienta, konflikty o podłożu osobistym, potanianie projektu, biurokracja… Wszyscy znamy te zżerające pasję i miłość potwory.

 

Mając świadomość, że takie mogą procesy mogą nastąpić – a właściwie, że na pewno nastąpią – prawie zawsze udaje nam się uniknąć przekształcenia początkowych pięknych uczuć w niechęć czy nienawiść. Receptą wydaje się być praca zespołowa; zespół projektowy staje się swoistą grupą wsparcia. Jeśli ktoś w nim jest porażony negatywnymi uczuciami, pojawia się ktoś inny, kto podtrzymuje początkowy entuzjazm.

Ale przede wszystkim staramy się strzec jakości projektu twardą zbroją profesjonalizmu. Zawsze pamiętamy, co mówił Herman Hertzenberg: „jeśli wydaje ci się, że nie zdołasz swoją pracą poprawić świata upewnij się, że go nie zepsujesz”. Czy to bezwstydny minimalizm? Czy to nie za mało?

Wtedy pojawia się drugie pytanie: czy to najlepsza, wyznaczająca trendy architektura rzeczywiście decyduje o jakości przestrzeni publicznej?

Myślę, że w Polsce – jak w wielu innych krajach – problemem nie jest brak wyrafinowanych, najlepszych dzieł architektury. Największe szkody wyrządza wszechobecna niska jakość standardowej architektury dnia codziennego, która może i jest tworzona z miłością, ale bez właściwej dawki profesjonalizmu. Dlatego tak dobrze odbieramy krajobraz Finlandii czy innych krajów nordyckich – tam po prostu budynki praktycznie nie schodzą poniżej pewnego poziomu.

 

Nasz architektoniczny światek koncentruje się na najlepszych dwóch czy pięciu procentach tego, co jest budowane. Tworzymy sobie wygodną bańkę i ze wszystkich sił staramy się nie dostrzegać otaczającej nas rzeczywistości. To może być jedna z przyczyn, dla których większość społeczeństwa jest tak milcząca i obojętna wobec naszych dyskusji i może wobec naszych wartości, doskonale widząc rozdźwięk między tymi przez nas głoszonymi wartościami a tym, co w rzeczywistości budujemy.

 

Trochę smutne? Tak, ale ja widzę w tym ogrom szans na zmianę. Zacznijmy od chronienia naszej miłości do architektury przy pomocy ochroniarzy profesjonalizmu.