Architecture

Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u

 

Anna Domin, redaktorka magazynu Architecture Snob, rozmawia z Marcinem Wojdakiem – fotografem, twórcą popularnego profilu Cosmoderna, który poświęcony jest architekturze powojennego modernizmu, oraz autorem książki Ostatni Turnus. Ta książka to nie tylko zbiór opowieści, lecz także wnikliwa podróż przez świat modernistycznych kurortów, które autor odkrywa na nowo, zabierając czytelników w fascynującą wyprawę po zapomnianych zakątkach architektury.  

 

Anna Domin, Marcin Wojdak fot. Rafał Kłos

 

Anna Domin: Od dawna śledziłam twoje konto na Instagramie Cosmoderna, ale chyba podchodziłam do niego jak do zbioru zdjęć, którym nie przyglądałam się uważnością. I oto dostaję twoją książkę, „Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u” i… odbiera mi mowę. Próbuję znaleźć jakieś odniesienie i nie ma tam nic, co przypominałoby Twoje dzieło.  Książka wymyka się wszelkim kategoriom, jest czymś zupełnie świeżym. To album, proza, dowcip, krótkie opowiadanie, dokument, przewodnik? Skąd pomysł na taką formę? 

 

Marcin Wojdak: Punktem wyjścia był mój profil na Instagramie. Nie miałem na niego sprecyzowanego pomysłu. Chciałem po prostu mieć miejsce, gdzie mogę udostępniać swoje zdjęcia i dzielić się refleksjami orbitującymi wokół architektury na nich przedstawionej. Bardzo lubię rozmawiać, wchodzić w interakcje, lubię też tworzyć historię, dlatego nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której miałbym poprzestać na samych zdjęciach. Wyzwalały one we mnie tak szerokie spektrum emocji, że nie potrafiłem zamknąć ich w jednej formie – np. reportażu albo eseju. Dlatego ten tekst jest tak zróżnicowany – raz żartobliwy, raz poważny, a innym razem zupełnie abstrakcyjny. Na przestrzeni lat miałem styczność z wieloma książkami opisującymi powojenny modernizm. Były to np. naukowe opracowania architektury portowej powstałej w latach 60., 70. i 80. z bardzo hermetycznymi tekstami i niewielką ilością zdjęć. Był Filip Springer i jego „Źle urodzone” – świetna reporterska praca, ja tak skrupulatny nie potrafiłbym być. Była też książka „Latem w mieście” Eweliny Wakulewskiej, klasyka polskiej pocztówki zestawiona w pewien ciąg. Zero tekstu – sama forma. Mi to nie wystarczało, dlatego stworzyłem swój własny, autorski koncept.

 

Tworzysz właściwie nierozerwalny dialog obrazu ze słowem. Opowiadasz o miejscach operując faktami, piszesz dosłownie o tym, co widzisz i co zastałeś, potem zabierasz nas do hipotetycznej sytuacji, jakiejś rozmowy, anegdotki, zmyślonej chwili, a na końcu stawiasz trudne pytania i zmuszasz do myślenia.

 

Moim priorytetem było to, żeby nie znudzić czytelnika, a przy okazji samego siebie. Architektura nie jest popularnym tematem do rozmów, podobnie jak estetyka i szeroko rozumiane dziedzictwo kulturowe. Opowiadanie o tym w klasycznej narracji sprawia, że temat trafia do wąskiego grona odbiorców. Dlatego właśnie tak często przemycam treści serio w przebraniu mniej poważnej formy. Miałem w głowie jakieś obserwacje, tła, przemyślenia dotyczące samej architektury, inspirację, którą odtwarzałem w zmyślonych żartach, rozmowach, które mogły się tam faktycznie wydarzyć. Gdybym miał jakoś skategoryzować „Ostatni turnus”, to pewnie umieściłbym go w szafce z esejami, ale takimi podzielonymi na odcinki.

 

Myślę, że bliżej mu do jakiegoś przewodnika filozoficzno-architektonicznego. Nietypowa jest forma językowa, którą się posługujesz – piszesz językiem mówionym. Czytając, ma się wrażenie, że jest się w procesie słuchania jakiejś rozmowy. Czytelnik staje się trochę podsłuchiwaczem, bierze udział w spotkaniu, wchodzi w tę scenę. 

 

Chciałem, żeby cała ta książka była swojego rodzaju zobrazowaniem spotkania z kumplem, który zajmuje się tym tematem i który odwiedza takie miejsca. Niech to będzie zwykła rozmowa, ciągnąca się przez pół wieczora, podczas której dryfujesz i przechodzisz z jednego wątku w drugi, czasem bez wyraźnej puenty. Pogadamy o architekturze tych miejsc, a kiedy przychodzi zmęczenie tematem, to idziemy dalej – powspominajmy trochę, poprzerzucajmy się anegdotami, refleksjami albo tym, co nas obecnie wkurwia. Wyszedł z tego eklektyczny twór, co nie do końca było intencją, ale pomyślałem sobie: niech takim zostanie. Zresztą, nie czułem się kompetentny, aby podejmować jedynie temat historii architektury. Oczywiście, mógłbym tę wiedzę w pewnym zakresie zdobyć, ale nie było to dla mnie na tyle ekscytujące, żebym zatrzymał się przy tym jednym. To samo dotyczyło socjologicznego podłoża architektury wypoczynkowej. Przejrzałem kilka książek, przeczytałem kilka artykułów, ale wiedziałem, że interesują mnie tylko wąskie wycinki całego zagadnienia. Z pozszywanych skrawków różnych tematów wyszła postmodernistyczną refleksja, która niejako sama w sobie każe podążać poza schematem. To puszczanie oka, zmiana konwencji w trakcie opowiadania, raz język literacki, raz potoczny, innym razem niemal zupełnie zmyślony. Im więcej zabawy formą, tym mniej się nudzę podczas pisania.

 

                          fot. Marcin Wojdak

 

A co z czytelnikiem?

 

Zaczynając na Instagramie, nie zastanawiałem się nad tym, jak taką treść odbierze czytelnik. A skoro mimo takiej, a nie innej formy obserwujących wciąż przybywało, to nie sądzę, żeby była ona nieprzystępna. Pozostaję zatem wierny swojej intuicji. 

 

Doskonale wiesz, w które struny uderzyć. Pytasz czym jest smutek, piszesz o samotności, nie boisz się nazywać rzeczy po imieniu, angażujesz czytelnika, zmuszasz go nawet do pewnego wysiłku intelektualnego. Mam wrażenie, że nakreślasz obraz nas samych…

 

Moją intencją było, aby te wszystkie historie miały uniwersalny wydźwięk. Żeby to nie była kolekcja moich wspomnień i relacji, a zbiór opowiedziany w sposób pobudzający do refleksji. Nie mam kompetencji, które pozwoliłyby mi jednoznacznie powiedzieć, dlaczego na przykład nie potrafimy dbać o dziedzictwo modernizmu, ale mam chyba wystarczające doświadczenie i świadomość, żeby móc się nad tym zastanawiać. I stawiać hipotezy. Jedno jest pewne – to, co wydarzyło się po przemianach ‘89 roku, zostawiło trwały ślad w otaczającej nas architekturze.  My tę zmianę gospodarczo-polityczną odbieraliśmy wtedy jako coś super, jako coś ważnego. Zaczynał się wtedy ten lepszy, prawdziwy świat i rzeczywistość taka, jaka być powinna. Miał być dostatek i wolność. Ale jak zacząłem jeździć po tych ośrodkach, po powojennej modernie, zrozumiałem, że wtedy utraciliśmy coś niesłychanie cennego – koncentrację na potrzebach ludzkich, na jakościowej urbanistyce i architekturze. Fundamentem tych przestrzeni faktycznie był wypoczynek, a nie rentowność z jednego łóżka, jednego turysty czy z jednego metra kwadratowego budynku albo hektara ziemi. Dla mnie to właśnie ten humanizm dawnych rozwiązań architektonicznych jest czymś szokującym.

 

Uderza, że w kontekście katastrofy klimatycznej, często myśli się o niej, jako o problemie wymierania gatunków zwierząt, roślin itd. Ludzie nie rozumieją, że walczymy też o nas samych. Na twoich zdjęciach widzę przestrzenie, które mogłyby być wypełnione życiem, śmiechem, zabawą, ale są martwe, puste i tylko przyroda na nich żyje. Czy patrzyłeś na te miejsca w tym kontekście?

 

Przyroda jest bohaterem drugiego planu na niemal wszystkich moich zdjęciach. To fascynujące jak szybko się odbudowuje w miejscach, z których wycofuje się człowiek. Jest to zarazem bardzo optymistyczny wniosek i w pełni zgodny z tym, o czym wspomniałaś: ziemia przetrwa zadymę, którą jej urządzamy, my już niekoniecznie. Więc to o utrzymanie wygodnego „status quo” obecnie walczymy. A brak ludzi na moich zdjęciach jest spowodowany niezwykle prozaicznym powodem – do zdecydowanej większości tych miejsc jeździłem na chwilę przed albo tuż po sezonie. W lipcu czy sierpniu są tam takie tłumy, że architektura ginie w gąszczu grillujących rodzin, zaparkowanych tuż pod domkami samochodów i setek kiczowatych straganów. Chciałem, żeby to ośrodki wczasowe grały pierwszoplanową rolę.

Zdjęcia: Marcin Wojdak