ArchitectureDesign

Wake Up Call.  Warsaw Home i mechanika byle jakości

Marcin Szczelina

 

Zakończyły się targi Warsaw Home 2025. I znowu to samo: rozmowy w kuluarach, narzekania przy winie, półgłosy, że „to już nie to”. Nikt nic z tym nie robi. Warsaw Home to nie tylko wydarzenie. To mechanizm, który mieli nas wszystkich. Piszę ten tekst, ponieważ w branży, która produkuje piękno, zbyt łatwo nauczyliśmy się żyć w brzydocie. To już nie są targi. To symptom. A może nawet – diagnoza. Wake Up Call.

 

Zakończyły się właśnie targi Warsaw Home 2025 w Nadarzynie. Zastanawiałem się długo, czy w ogóle o tym pisać. Co roku powtarza się ten sam refren – profesjonaliści z branży architektury i designu mówią jednym głosem, że to już nie to, że upadek, że znowu nierówność, znowu tandeta, znowu rozczarowanie. Nikt z tym nic nie robi. Rozmawiamy o tym po kątach, przy kawie, przy winie, na korytarzach uczelni, w redakcjach i na panelach. Wszyscy to widzimy, wszyscy to komentujemy – ale publicznie milczymy, jakbyśmy bali się własnych słów. To milczenie stało się wygodne. Właśnie dlatego czuję złość. To nie jest już kwestia gustu czy estetyki. To jest kwestia odwagi. A jednak – milczenie byłoby współudziałem. Piszę więc, bo może wreszcie czas spojrzeć w lustro i zrozumieć, że to, co dzieje się w Nadarzynie, jest naszą wspólną porażką.

 

Gdzie dziś jest polskie meblarstwo?

 

Paradoks polega na tym, że nigdy nie byliśmy tak silni gospodarczo, jak dziś. Polska branża meblarska to potęga światowa – eksport przekracza 16 miliardów euro rocznie, import sięga około 3,5 miliarda, a saldo handlowe pozostaje jednym z najbardziej dodatnich w całym polskim przemyśle. Ponad 80 % produkcji trafia na eksport, głównie do Niemiec, Francji, Holandii, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Pod względem wolumenu jesteśmy w pierwszej trójce eksporterów mebli na świecie – tuż obok Niemiec i Włoch. Jednocześnie większość tej produkcji wciąż opuszcza kraj pod cudzym logo. Produkujemy dla wszystkich, ale rzadko dla siebie. Na papierze jesteśmy guru, w rzeczywistości – niewidzialni. Mamy kompetencje, rzemiosło, tradycję, ale nie mamy narracji. W tym sensie jesteśmy jak kraj, który zbudował domy dla innych, zapominając, by zaprojektować własny.

 

Nadarzyn, czyli Polska, która nie chce dorosnąć

 

W kraju, który jest meblarskim supermocarstwem, największe targi designu w tej części Europy wyglądają jak jarmark próżności. Ich początki były pełne wiary. Pamiętam, jak powstawały – pod wodzą Katarzyny Ptak, która w tamtym czasie lansowała się na jedną z najważniejszych postaci świata designu. Miała magnetyzm, niezachwianą pewność siebie – media to kochały. W lutym 2020 roku była bohaterką wywiadu i okładki Design Alive, w którym mówiła: „Chciałam zrobić coś, co miało dużą szansę na sukces.” Wtedy wszyscy wierzyli, że to ona wyprowadzi polski design na światową scenę. Środowisko projektowe – pełne dobrej woli – dało się porwać tej opowieści. Wielu ludzi dzieliło się wiedzą, niejednokrotnie za darmo, dzieliło się kontaktami, doświadczeniem. Projektanci, dziennikarze, kuratorzy – wszyscy, którzy wierzyli, że wreszcie coś w tej części Europy drgnie. Pomagali, bo wierzyli, że pomagają stworzyć coś dobrego. Wszyscy wyszliśmy na tym źle. Marka została zbudowana, wizerunek – utrwalony, ale jej twórczyni zniknęła. Porzuciła całą ideę, którą sama roznieciła. Dziś różne lotne jaskółki donoszą, że Katarzyna Ptak zajmuje się mindfulness’em. Cóż – jeśli to nie jest ironia losu, to nie wiem, co nią jest.

 

Reunion, czyli lekcja z 2021 roku

 

W 2021 roku, po wieloetapowym konkursie, zostałem dyrektorem artystycznym Warsaw Home & Contract. Hasło tej edycji – Reunion – miało oznaczać powrót po pandemii i powrót do wartości: odpowiedzialności, zrównoważenia, mądrego projektowania. Przyszedłem z konkretnym planem: pozbyć się wykładzin bitumicznych, wprowadzić selekcję, zbudować spójną narrację. Chciałem, by te targi wreszcie miały sens, by przestały przypominać bazar, a zaczęły mówić o kulturze projektowania. Szybko zrozumiałem, że to niemożliwe. Moje nazwisko było tylko ozdobą w Excelu, estetyczny stempel wiarygodności.

 

W ciągu kilku miesięcy pracy zmieniały się cztery różne osoby odpowiedzialne za projekt, decyzje zapadały chaotycznie, bez wizji i bez sensu. Chciałem w pewnym momencie po prostu odejść, ale poczucie odpowiedzialności wobec firm, które już się zaangażowały, powstrzymało mnie. Profesjonalizm wymagał, by dowieźć tę edycję do końca – choćby z gorzko wymuszonym uśmiechem. Zrobiłem to, a potem odszedłem, bogatszy o lekcję, że czasem najwięcej uczą kontrakty, których nie powinno się podpisywać.

Dziś wiem jedno: trzeba bardzo uważać. Na umowy, na intencje, na nazwiska. Czasem służą tylko jako dekoracja, ładnie wyglądająca w ramce PDF-a.

 

Maszyna, która pożera własne znaczenie

 

Warsaw Home jest dziś maszyną do drukowania faktur, nie do tworzenia sensu. Nie ma spójności, nie ma myśli, nie ma kuratorskiej logiki. Działy sprzedaży i powierzchni reklamowych nie współpracują z zespołem merytorycznym, bo go po prostu nie ma. Obowiązuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Kto zapłaci, ten dostaje miejsce. Kto ma budżet, ten ma widoczność. Nie ma rozmowy o jakości – jest tylko arkusz Excela. W ten sposób każda hala staje się rynkiem nieruchomości, nie przestrzenią idei. Część powierzchni zapewne jest już sprzedana na przyszły rok. Dopóki ta machina się kręci, dopóki eksport stoisk działa, dopóki faktury są wystawiane – nikt nie ma interesu, żeby coś zmieniać.

 

Nie łudźmy się też, że pojawi się nagle jakiś wybitny kurator, który stworzy „program merytoryczny”, „scenę główną” i „hasło przewodnie”. Tu nie chodzi o program. Tu chodzi o zasady. A zasady są proste: sprzedajemy, wynajmujemy, fakturujemy. To nie jest środowisko, w którym można budować wrażliwość. To jest brutalny, przemielony biznes – od targu do targu, od hali do hali. Wystarczy spojrzeć w kalendarz Ptak Expo: tydzień po Warsaw Home zaczynają się kolejne imprezy – World Food Poland, potem Fast Textile, zaraz po nich Sneaker Expo i dziesiątki kolejnych wydarzeń. Ten sam beton, te same wykładziny, to same oświetlenie. Seryjna  produkcja wydarzeń. Naoliwiona fabryka pozorów. Dopóki system finansowy się spina, dopóty nie będzie zmiany, bo zmiana wymaga wrażliwości, a tej nie da się wykupić.

Wina nie leży po jednej stronie. Łatwo byłoby zrzucić wszystko na organizatorów. Ale to nie jest tylko ich grzech. To nasza wspólna współodpowiedzialność. Organizatorzy robią to, co umieją – sprzedają powierzchnie, a my z kolei robimy frekwencję. Narzekamy, ale jedziemy. Robimy zdjęcia, wstawiamy relacje, mówimy „no tak, ale trzeba się pokazać”. Winni są też wystawcy i producenci, którzy się tam pojawiają. Rozumiem ich, przecież nie ma dziś w Polsce alternatywy, nie ma innych dużych targów, nie ma hal wystawienniczych, nie ma innej sceny. To jednak nie usprawiedliwia udziału w czymś, co systemowo zaniża standard.

Są też winni ci, którzy nadają temu pozór sensu: tegoroczne targowe inicjatywy, takie jak Archiday.pl, Stowarzyszenie Projektantów Form Przestrzennych (SPFP), a także Stowarzyszenie Architektów Wnętrz, które w tym roku przejęło całą scenę na jeden dzień.

Rozumiem dobre intencje – dyskusje o etyce projektowania, o materiałach, o świadomości….ale czy naprawdę da się rozmawiać o etyce, stojąc w hali, gdzie trzy metry dalej sprzedaje się plastikowe podróbki Jeffa Koonsa i lampy-widma? Wasza obecność i też nasza obecność, uwiarygadnia ten jarmark.

 

Spotykam ludzi, pytam:

– Jak możesz być na scenie Warsaw Home, widząc, co dzieje się wokół?

A oni odpowiadają:

– Ale ja jestem na Archiday.pl, nie na Warsaw Home.

A ja na to:

– A gdzie jest ta scena Archiday?

– W hali F na Warsaw Home.

 

I cisza. Nikt nie chce przyznać, że stoimy w tym samym miejscu. Najbardziej przykre jest to, że Stowarzyszenie Architektów Wnętrz, które w swoim statucie mówi o „przywracaniu godności zawodu architekta” i „promowaniu etycznych standardów pracy”, bierze udział w czymś tak pozbawionym etyki. To nie jest współpraca – to jest przykład hipokryzji.

 

Brak alternatywy to nie usprawiedliwienie. Rozumiem też producentów i wystawców. Naprawdę. Nie ma dziś w Polsce przestrzeni, która mogłaby być alternatywą dla Nadarzyna. Nie ma hal wystawienniczych w Warszawie na tak dużą skalę, nie ma narodowego centrum designu, nie ma miejsca, które scalałoby branżę. Jednak to nie może być argument za tym, by dalej pompować to samo bagno. Jeśli nie ma alternatywy – trzeba ją stworzyć. A jeśli nie da się jej stworzyć – trzeba umieć powiedzieć „nie”. Bo uczestnicząc, legitymizujemy coś, co nas kompromituje.

 

O wstydzie, którego nikt już nie czuje

 

Każdy z nas jeździ do Mediolanu, do Kopenhagi, do Frankfurtu. Zachwycamy się stoiskami, chłoniemy innowacje, rozmawiamy o świadomości formy i materiału. A teraz pomyślcie – czy ktoś z Was odważyłby się zaprosić zagranicznego gościa do Nadarzyna? Przeprowadzić go przez hale, pokazać mu „polski design”? Przecież to byłby koszmar. Laboratoryjne oświetlenie, szare bitumiczne wykładziny, które pamiętają czasy Expo 2016. Stoisko z materacem, obok porcelanowy kubek „z księżyca”, dalej – bibeloty z AliExpressu. Zmysły odmawiają posłuszeństwa. To nie jest inspiracja. To jest ból głowy.

 

No więc co my z tym zrobimy? Czy ten tekst znowu trafi w próżnię? Czy znowu, jak co roku, poklepiemy się po ramieniu, mówiąc „może w przyszłym roku będzie lepiej”? Nie będzie. Nie będzie lepiej, dopóki nie zrozumiemy, że to my tworzymy ten mechanizm. To jest sprawdzam. To jest Wake Up Call. Naszym wspólnym obowiązkiem jest po prostu – nie brać w tym udziału. Nie patronować, nie reklamować, nie kupować stoiska, nie udawać, że to „ważne wydarzenie branżowe”. Bo każda kolejna złotówka wydana w Nadarzynie to kolejny gwóźdź do trumny polskiego designu. W każdej branży są inicjatywy, które trzeba po prostu uznać za złe. I to jest jedna z nich.

Warsaw Home 2025 nie jest targami. To jest lustro. A w tym lustrze widać nas samych.

 

Tekst ma charakter publicystyczny i opiniotwórczy. Przedstawia subiektywną refleksję autora opartą na jego doświadczeniach zawodowych i obserwacji środowiska projektowego.