ArchitectureDesign

Ślady, które zostają: podróże bez powrotu Marcina Wojdaka

Anna Domin

 

To nie jest książka o architekturze. Ani o turystyce. Nawet nie do końca o Polsce. Goodbye Gierek to raczej podróż po tym, co w nas zostało z miejsc, których już nie ma — i których być może nigdy nie było. Marcin Wojdak prowadzi nas przez obrazy rozpadania się z taką czułością, że nie sposób się nie zatrzymać. I to właśnie w tym zatrzymaniu tkwi siła tej książki: nie mówi niczego wprost, a jednak zostaje pod skórą na długo.

 

Czy mogłabym dorównać Wojdakowi i zmieścić się ze swoimi wrażeniami w 2200 znakach? Wątpię, ale co mi szkodzi kiedyś spróbować, tak jakby trochę z szacunku do formy, którą Marcin opanował do perfekcji. Krótkie teksty, które można przeczytać nawet będąc bardzo zmęczoną wieczorem – nadal nie nudzą choć trochę o tej nudzie są, bo „Goodbye Gierek” to książka o miejscach, gdzie czas się zatrzymał – ale kurz i pęknięcia w tynku podszeptują, że nie zawsze tak było. Instagramowe zdjęcia idealnie wyciągają klimat tamtych lat – niemal czuć zapach stęchlizny, przemokniętych tapet, gumolitu i smażonego kotleta. W zasadzie to estetyka rozpadu i brzydoty, ale brzydoty znaczącej i znajomej, czasami też głęboko emocjonalnej. Mnie to nie odpycha, wręcz przeciwnie – przyciąga. Dostrzegam w tym zgliszcza dzieciństwa, niemal czuję je podskórnie i zastanawiam się, czy to jeszcze książka o miejscach, czy już o nas samych?  Trochę o naszych wspomnieniach, które siedzą cicho gdzieś między mostkiem a przeponą  i odzywają się w najmniej oczekiwanym momencie. I to też – a może najbardziej – książka o Polsce, tej pamiętanej  z dzieciństwa albo z cudzych opowieści – zakurzonej, zardzewiałej, całej „za”. Jest tym wszystkim sporo melancholii, takiej bez światła, i też odrobina nostalgii, takiej bez kiczu – jakiś rodzaj estetyki smutku… 

 

 

 

Autor zaznacza, że jego „dygresyjne pisanie, w którym narastające kaskady kolejnych zdań przedstawiają wymyślone na poczekaniu historie, służy tylko temu, żeby na końcu się okazało, że to wszystko było po nic”, i tu akurat mu się udaje. Ten nieoczywisty, snujący się bokiem, jakby mimochodem styl opowiadania działa na mnie najgłębiej. Marcin komentuje te swoje zdjęcia czasem wprost, ściśle podążając za kadrem, innym razem obok, ale niemal zawsze zostawia coś więcej – wartość, jakiś czuły drogowskaz, osobiste wyznanie, którego się nie spodziewasz. I w tym właśnie tkwi jego siła – nie w analizie, ale w obecności i to podszytej ironią, pewnym rodzajem bezczelności inteligenta. W tym właśnie tkwi jego siła – nie w analizie, ale w obecności. W jego oglądaniu świata jest i ironia, i pewna bezczelność. Takiego inteligenta, który wie, co robi, i nie potrzebuje braw. Czytając go, mam czasem poczucie, że to wszystko napisał, bo tak chciał – i trudno. Nie podoba się? To przewróć stronę, albo lepiej odłóż….może wrócisz za rok, jak coś cię w życiu przetrze i zrozumiesz.

Tu miesza się bezustannie naturalizm z filozofią, surowość z liryzmem, raz śmieszy, raz boli, innym razem jest jak brudna szyba, przez którą nic nie widać, jeszcze innym jak światło przebijające przez firankę u babci. I tak autor skacze sobie po emocjach jak rozbrykane dziecko po kałużach – niby niechcący, ale zawsze trafia tam, gdzie dotyka najgłębiej.  

 

W opowiadaniu „ART NUDO” zadaje pytanie: Czy może utonąłbym w smutku nad dniem odtwórczości i rutyny?” z tego co wiem, a kończyłam filozofię – takich pytań nie stawia się od niechcenia, nie pisze się ich dla dobrego brzmienia. One wynikają z czucia – z bycia w danym miejscu wystarczająco długo, żeby pozwolić mu wejść pod skórę. To właśnie dlatego Goodbye Gierek czyta się raczej sercem, a nie rozumem. Jeśli zatem chociaż jedną z tych części ciała posiadamy jest szansa, że coś z tego wszystkiego wyciągniemy dla siebie.   

 

W tej części, niektóre zdjęcia mają swoich bohaterów – choć takich, jakby jedną nogą już poza kadrem…wcale nie szkodzi. W zasadzie brak ludzi na zdjęciach u Marcina nie oznacza, że nigdy ich tam nie było i co ciekawe – to się czuje. Jest w tym cisza po obecności. Ślad kroków, który nie zniknął. U niego zawsze jest też więcej pytań, ale są też odpowiedzi – rozsypane między wersami, jak pył wspomnień osiadający na detalach.

 

Wiem, że są tacy, którzy tej formy nie zrozumieli już przy Ostatnim turnusie, obawiam się, że i tym razem jej nie zrozumieją. Redakcje magazynów architektonicznych będą szukać w tym przewodnika po architekturze, uczepią się braku spójności tekstu z obrazem, braku autentyczności historii miejsca… Co niektórzy fotografowie zaczną i skończą na szczegółowej analizie kadrów, a przecież to Wojdak – którego  nie da się zamknąć w prostym formacie. I właśnie to stanowi o jego wartości.

 

Czy ta forma się wyczerpie? Może kiedyś ale jak widać nie w tym wydaniu, jeszcze nie teraz.  Z pewnością największym sprzymierzeńcem tej formy literatury – jeśli w ogóle można ją tak nazwać – jest czas. Ten, który płynie i pozwala patrzeć, kadrować codzienność, żeby potem ją nam pokazywać tylko na swoich zasadach.  Czytałam Ostatni turnus, więc niektóre kadry są znajome, ale  nawet jeśli wracamy do tych samych miejsc, to jednak inną drogą. Jest jakby inne światło, inna warstwa kurzu i może to właśnie o tym jest ta książka. O powrotach tam, gdzie wydawało się, że już nie pójdziemy. Choć, jeśli mam być szczera jedna rzecz mnie rozczarowała. Autor wycofuje się z tego, że najpiękniejszym polskim słowem są wczasy, ktoś powie tylko krowa nie zmienia poglądów…ale że tak szybko? Wczasy niosą przecież tyle miękkości, sentymentu i braku pośpiechu… A tu – nagle rozpisuje się z ironią, która – obawiam się – może wcale nią nie być, nad urokiem słów brzydkich, ich dźwięcznością i poetyckim uzasadnieniem. Mi nie przystoi ich wypowiadać, ani tym bardziej przenosić ich na papier, trzeba odszukać samemu w tekście…ale słowa piwko – nie lubię tak samo. Tylko w moim przypadku nie uratują go ani przekładana karkówka, ani sąsiad zza płotu, ani nawet porzucone bary leśne. W tej jednej sprawie, nie znajduję okoliczności łagodzących.
Jego książki dobrze mieć na półce. Są jak zakładki do czasu, który już nie wróci. Symbol codziennego przemijania, trochę zakurzonego, splecionego z PRL-owskim gumolitem, dusznym powietrzem i dialogiem, który kiedyś mógł paść, ale nie wiadomo, czy naprawdę padł. Powstawały, będąc już przeterminowane – myślą, słowem i  obrazem i chyba właśnie dlatego mają taką wartość. Bo wszystko inne się starzeje, a u Wojdaka starzenie to rdzeń. Co ciekawe, tu estetyka zaniku paradoksalnie nie przemija. I tylko te współczesne słowa czasem wybijają znany rytm, zawieszając to wszystko gdzieś bliżej nas. Może nawet zbyt blisko….ale nie szkodzi, tam potem też wrócimy.

 

Zdjęcia: Marcin Wojdak