ArchitectureTalks

Architekt, któremu brakuje empatii, jest zagrożeniem dla świata

 

Rozmowa z prof. Ewą Kuryłowicz, jedną z najwybitniejszych osobowości w świecie architektury.

 

By Marcin Szczelina
Photos: Bartek Barczyk

 

MARCIN SZCZELINA: Właśnie wróciłaś z Biennale Architektury w Wenecji. Jakie są twoje pierwsze wrażenia?


EWA KURYŁOWICZ: Korzystne, mnie się to biennale podobało. Uważam, że to jest biennale architektury o architekturze. Być może bez takich wrażeń, jakich dostarczał Junya Ishigami (w 2011 roku architekt zdobył Złotego Lwa za najlepszy projekt na głównej wystawie biennale – przyp. red. ), ale można było zobaczyć przepiękne modele z pracowni Petera Zumthora – niestety nie można było ich fotografować, ale „strzelaliśmy z biodra” (śmiech). Bardzo podobała mi się też wystawa w Arsenale.


Ewa Porębska, redaktor naczelna „Architektury Murator”, napisała, że tegoroczne biennale to nuda. Wielu architektów podziela jej zdanie.

 

Bo w tym roku na biennale ma żadnej gwiazdy. Ale przecież sami nie chcieliśmy gwiazd. Pamiętam Kongres Unii Architektów w Turynie w 2008 r., kiedy po raz pierwszy organizatorzy oświadczyli, że nie będzie blichtru ani takiej oprawy – fantastycznej – jaka była na kongresach w Barcelonie czy Stambule. W Turynie powiedziano temu stanowczo: nie. Stwierdzono, że architektura się uprzedmiotowiła, architekci stali się produktami, za którymi idą deweloperzy – ci płacą architektom dobrze, ale sprzedają ich jako część dodaną do swoich interesów. W Turynie powiedziano więc: nie będziemy w ten sposób wspierać „sprzedawania” architektów, bo architektura musi być sztuką bardziej autonomiczną. Pamiętam zakończenie tego kongresu, wręczenie nagród, które miało charakter akademii szkolnej – nuda, flaki z olejem. Siedzimy na widowni, wzdychając za Barceloną i Stambułem, ale to jest właśnie ten moment: precz z gwiazdorami architektury, ma być normalnie. No więc normalnie jest. W ramach tej uroczystości miał miejsce koncert orkiestry RAI, która zaserwowała repertuar m.in Edgara Varèse, to fantastyczna, ale dość trudna muzyka. Siedzimy m.in. ze Stefanem (Stefan Kuryłowicz, wybitny architekt polski, partner w życiu zawodowym i prywatnym; zginął tragicznie w 2011 roku – przyp. red.), w trakcie koncertu nie bardzo się rozglądamy po widowni, po czym nagle orientujemy się, że prawie wszyscy uciekli. Wysoka, wymagająca sztuka jest trudna w odbiorze – nawet dla architektów, jak się okazało….

Tegoroczne Biennale nie jest nastawione czy kuratorowane przez gwiazdy takie jak Rem Koolhas – też zresztą krytykowany za to, że „ jego” biennale było zbyt „elementarne” – a mimo to udało się pokazać bardzo dobrą architekturę. Ja się nie nudziłam. Jest tam tyle pięknych rzeczy do zobaczenia – mnie architektura nigdy nie nudzi.

 


A ma pani wrażenie…

 


Jesteśmy na „ty”.

 

No tak. Jest to dla mnie wyróżnienie, że jesteśmy na “ty”, ale odczuwam tak ogromny szacunek do Twoje pracy, że czasem o tym zapominam. Biennale w Wenecji tym razem odbywa się pod hasłem „Freespace”. W jaki sposób odczytałaś przekaz kuratorek Yvonne Farrell and Shelley McNamary?

 

Nie odczytałam, bo ten przekaz raczej nie jest czytelny. Kuratorki rzuciły takie hasło, podchwycili je np. Finowie, którzy powiedzieli, że prawdziwa wolność jest w przestrzeni, w której ludzie mają do czynienia z kulturą, czyli m.in. z książkami – stąd ich pawilon był poświęcony bibliotekom. To hasło odczytali i starali się zinterpretować Austriacy, w bardziej abstrakcyjny sposób, poprzez przestrzeń. Ciekawie zrobili to również Norwedzy, ale to było dosyć trudne, ludzie mieli z tym kłopot. Raził mnie nagrodzony Pawilon Szwajcarski, wydał mi się drobnomieszczański, bo przecież świat nie kończy się na Europie. Ja staram się jeździć po świecie, teraz znowu będziemy ze studentami WA PW robili konkurs Schindlera, w tym roku będzie on miał miejsce w Bombaju. W Bombaju od 40- 60 proc. ludzi mieszka w slumsach, obok stoją wieżowce, które są domami jednorodzinnymi, to jest zupełnie inna rzeczywistość. Pokazywanie problemów skali w szwajcarskiej kuchni jest zbyt drobnomieszczańskie i europocentryczne jak na ogólnoświatową imprezę .

 

A jak odbierasz polski pawilon?

 

Nie rozumiem go niestety. On ładnie wygląda na zdjęciach, tam jest dużo pięknych fragmentów, będących swego rodzaju artefaktami. Niestety nie składają się one w żadną jasną opowieść. Gdy przez kilkoma laty Polacy przygotowali pawilon, który „słuchał” (mowa o wystawie „Making the walls quake as if they were dilating with the secret knowledge of great powers” z 2012 r. przygotowanej przez Katarzynę Krakowiak i kuratorowanej przez Michała Liberę – przyp. red.) – każdy, kto wchodził do tej pustej przestrzeni, wiedział, że o coś w tym chodzi. W tym roku zresztą podobną próbę podjęto w pawilonie brytyjskim…

 

Wyróżnionym.

 

Tak, w tym przypadku zupełnie nie wiem za co. Ta pusta przestrzeń nic mi nie powiedziała.

 

Większość recenzji sugeruje, że pusta przestrzeń jest nawiązaniem do Brexitu, wyjścia Wielkiej Brytanii z UE.

 

No dobrze, ale to jest wystawa architektury, a nie wystawa polityczna. W związku z Brexitem brytyjska architektura zniknie ? Będąc na miejscu, zapytałam nawet pana dyżurującego przy tej „ekspozycji”: „Czy na pewno to, że ja nic tu nie widzę, znaczy, że tego nie ma? ” (śmiech). A on na to: „Tak, tak ma być. Można jeszcze wejść na górę”. Więc pytam: „A na górze co widać?”. On odpowiada: „Wenecję”. Ja na to: „Z całym szacunkiem, ale Wenecję to właśnie sobie oglądam. Czy to już wszystko”? On mówi: „Nie, nie, o godz. 16 zapraszamy na herbatę”. Wieloznaczne. Ale też nie „nudne”.

 

Jak na tle pawilonów narodowych prezentuje się polski pawilon? Co wystawa mówi o polskiej architekturze?

 

Polski pawilon jest bardzo nieczytelny – i to jest wada. Bo przecież w pawilonach narodowych w Giardini są jednak pokazywane wystawy, które w jakiś sposób odnoszą się do tego, co w danym momencie w danym kraju jest najbardziej aktualne w architekturze. Oczywiście nigdzie nie sprowadza się do sztampowej prezentacji: przez te 2 lata zrobiliśmy to i to. Nie. Ale co pokazali Polacy? Zespół Warszawianki zaprojektowany przez Jerzego Sołtana, który pracował u Le Corbusiera; całą tę otoczkę „miejsc zniszczonych, bo nikt nie umiał się z nimi obchodzić”, jak nieszczęsna Skra, która się wali. Dla nas to są rzeczy cenne, ale one są bardzo lokalne i niezrozumiałe do osób z zagranicy. Gdyby ta wystawa pokazywała wolnego ducha z pierwszego projektu Warszawianki – to było piękne założenie i piękna architektura – myślę, że mogłaby się obronić. Ale tak się nie stało. Tegoroczny polski pawilon ociera się nieco o pychę. Istnieje obawa, że twórcy zrobili go sami dla siebie. Ich interpretacja nie jest na tyle uniwersalna, żeby miała szansę dotrzeć do wszystkich i zaprezentować klejnot, jakim był dla nas projekt Warszawianki. Moim zdaniem wystawa ta to stracona okazja. Ale to nie pierwszy raz, kiedy nie rozumiem polskiego pawilonu. (śmiech) W ogóle z wystawami o polskiej architekturze za granicą, z wyjątkami oczywiście, ale jest problem: nie potrafią nas dobrze zaprezentować, przekazać myśl. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może wynika to z faktu, że dobrej, szerokiej debaty na na temat architektury w Polsce po prostu nie ma. Padają opinie, sypią się nagrody, ale o wnioski trudno.

„Z wystawami o polskiej architekturze za granicą, z wyjątkami oczywiście, jest problem: nie potrafią nas dobrze zaprezentować, przekazać myśl. Może wynika to z faktu, że dobrej, szerokiej debaty na temat architektury w Polsce po prostu nie ma. Padają opinie, sypią się nagrody, ale o wnioski trudno”.

No właśnie. Mam wrażenie, że architekci i krytycy architektury w Polsce są bardzo hermetyczni.

 


Niedawno miała miejsce Konferencja o Konkursach Architektonicznych w Chęcinach. Ja pojechałam na wieczorną dyskusję, która – co mnie zaskoczyło – trwała do północy i jeszcze się wtedy nie skończyła(śmiech). Debata ta była bardzo gwałtowna i bardzo ciekawa, bo przyjechało na nią wielu młodych ludzi, którzy mieli różne, często celne, uwagi – choć gorzko sformułowane, co do konkursów i tego, jak one są organizowane. Ja zgłosiłam m.in. spostrzeżenie – że oczywiście o konkursach trzeba dyskutować, trzeba je doskonalić, ale ważne jest przede wszystkim to, że my, architekc , jako środowisko musimy się scalić. Dlatego że mamy okropną opinię wśród ludzi, którzy nas obserwują.

 


A z czego to wynika? Lubię panią cytować…

 


Mnie cytować.

 


Znów! (śmiech) Lubię Cię cytować i pamiętam taką Twoją wypowiedź: „Generalnie komunikowanie się w Polsce jest dość słabe, nie umiemy tego dość dobrze robić, powinniśmy wszyscy nad tym pracować”.

 


Moje doktorantki robiły niedawno badania – jedna ukończyła psychologię środowiskową i badania były robione za pomocą jej warsztatu – których wyniki pokazały, że to, co najbardziej ludziom w obszarze studiowania architektury przeszkadza, to brak umiejętności komunikowania się. Komunikacja opiera się na zadawaniu odpowiednich pytań, otwartości, empatii. A w Polsce empatia leży. Ale tego można się uczyć, z tego powinny być szkolenia, warsztaty, zwłaszcza dla architektów. Bo przecież architekt, któremu brakuje empatii, jest zagrożeniem dla świata.

 

Ta doktorantka po psychologii środowiskowej zapytała też prominentnych architektów w Polsce, co wiedzą o człowieku. Okazało się, że wiedzą bardzo mało. I wiedzą, że…. mało wiedzą. Twierdzą, że są zawaleni pracą, że nie mają czasu na to, żeby się czegoś dowiadywać o człowieku. Niektórzy się irytowali: że co to za pomysł z tą partycypacją, przecież ludzie się nie znają, mają jakieś wydumane pomysły i ogólnie przeszkadzają w projektowaniu. Jeden architekt zadeklarował, że u niego człowiek jest na pierwszym miejscu, po czym sam się zorientował, że wszystkiego, co wie o człowieku, nauczył się na studiach. I na tym w zasadzie koniec.

 


Wracając jednak do debaty o architekturze. W 2009 r. uczestniczyłam w panelu poświęconemu architekturze podczas Kongresu Kultury. Panel był prowadzony przez prof. arch. Krzysztofa Ingardena z socjologiem profesorem Bohdanem Jałowieckim, brali w nim udział m.in. architekci Robert Konieczny, Romuald Loegler i Marta Urbańska, która wywołała wówczas zabawny mini skandal, bo przytoczyła słowa Alfreda Jarry z „Ubu Króla”: „W Polsce, czyli nigdzie”, co zostało przez pewnego uczestnika na widowni odebrane literalnie . Naszym obradom przysłuchiwała się pani profesor Ewa Rewers, kulturoznawczyni z Poznania, która podeszła do mnie po debacie i powiedziała, że przysłuchiwała jej się z ciekawością, bo to był jeden z bardzo nielicznych przypadków, kiedy architekci mówili razem, i nie mówili o innych architektach źle.

 


Zakulisowo?

 


Ja uważam, zgadzając się z Pania profesor w tej mierze, że nie potrafimy, może nie chcemy docenić tego, co ktoś zrobił dobrze, akcentujemy błędy zamiast osiągnięć. Jak w tym słynnym dowcipie: idzie architekt z synem, a drugi na to: „Ja bym to zrobił inaczej”. (śmiech)

 


Architekt to zawód zaufania publicznego, a odnoszę wrażenie, że polski architekt w ogóle nie komunikuje się z publicznością. Robert Konieczny jest tu chyba wyjątkiem, świetnie komunikuje się z mediami i nie wstydzi się iść do telewizji śniadaniowej, by o swojej pracy opowiedzieć „zwykłym ludziom”.

 


Przeciętny Polak nie wie o architekturze prawie nic. Nie jestem pewna, czy to jest wyłącznie nasza wina, czy to raczej kwestia zaniedbań ogólnokulturowych w Polsce.

 


Powiedziałaś kiedyś, że Stefan chciał, by zawód architekta był w Polsce szanowany. Nie z próżności, ale dlatego, że być architektem to znaczy ponosić ogromną odpowiedzialność za swoją pracę. Wydaje mi się, że ludzie tak naprawdę nie wiedzą do końca, co architekt w ogóle robi. Oczywiście oprócz tego, że się mądrzy.


I wyciąga pieniądze. A najbardziej to by chciał na tych wszystkich konkursach zarobić. (śmiech)

 

Jak można zmienić to myślenie?

 


Mówić, mówić i jeszcze raz mówić. Tłumaczyć, opowiadać, wyjaśniać. Nie obrażać się. Jak zapraszają – iść, oczywiście nie wszędzie, bo teraz „wszędzie” jest trudno. Ale tam, gdzie można iść, żeby drugi człowiek coś usłyszał, a nie żeby coś zamanifestował – jak najbardziej. Bo musimy wziąć poprawkę na to, że obecne czasy są trudne , ale mam nadzieję, że się zmienią.

 

Dziś miałam wykład inauguracyjny na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej. Zatytułowałam go „Architektura dla dobrego życia”, opowiadałam nie o dobrej zmianie (śmiech), ale m.in. o tym, że dobro jest zauważalne dzięki temu, że istnieje zło na świecie. Zła jest więcej, taki jest świat.. Ale może trzeba sobie powiedzieć to na głos: bez zła dobro nie istnieje. I to się bardzo przekłada na architekturę. Na wykładzie mówiłam dziś o tym, że architektura dla dobrego życia nie jest dydaktyczna, że nie powinna ludzi do niczego zmuszać, że można różne rzeczy zrobić z uśmiechem. Mówiłam o tym, by patrzeć na ludzi, dostrzegać, że są i młodzi, i starzy, i zdrowi, i niepełnosprawni itd. Mówiłam o obserwacji w dobrej wierze, powtarzałam, że architekci nie powinni pouczać: masz tak mieszkać, bo ja tak mówię.

 


Jak ci się wydaje, w jakim miejscu jest teraz polska architektura? Jak jest postrzegana za granicą, ma znaczenie, nie ma znaczenia?

 

Za chwilę jadę do Bukaresztu na konferencję SHARE, na którą zostałam zaproszona jako keynote speaker . Na konferencji tej będą też z Polski Stanisław Deńko, Urszula i Marcin Brataniec będą przedstawiciele OMA, Werner Sobek, MVRDV . Skoro nas zapraszają, to nas chyba szanują. W zeszłym roku byłam zaproszona do Kijowa, więc przynajmniej te kraje z naszego kręgu widzą, co się u nas dzieje, i się tym interesują. Jeśli chodzi o inne kraje, mam doświadczenia z Niemcami, z sędziowania w konkursie BDA-SARP, gdzie polskie projekty zdobywają uznanie, i gdzie stosunek do nas bardzo się zmienił, bo poziom prac idących z naszych szkół architektonicznych zmienił się na korzyść (jestem w tym konkursie już od paru lat i mogę powiedzieć, że poziom bardzo się poprawił). Za granicą to widzą.

 


Ale w tych najważniejszych miejscach, jak wystawa główna na Biennale Architektury w Wenecji, wciąż jesteśmy nieobecni.

 

Tak, bo wciąż nie doszliśmy do takiego etapu, w którym architekturę u siebie, w kraju , traktujemy jako pełnoprawną sztukę, którą jest. l stąd te próby „przerabiania” architektury na sztukę, które mogliśmy zaobserwować w tegorocznym pawilonie polskim są po prostu nieszczere. Nie da się zamazać przeważającego podejścia do architektury jako wiedzy eksperckiej, ocenianej czarno- biało, nie analizowanej powszechnie w sposób profesjonalny, a jednocześnie przystępny i nagle widzieć w niej działalność artystyczną, która wśród zamawiających jest rzadko „punktowana”.  I tak jak w Polsce przeważająca krytyka architektoniczna ma podłoże aktywistyczne, wśród wielu innych możliwych, tak i radykalne i uproszczone są jej oceny. W ten sposób postępów nie zrobimy. No, ale nie jesteśmy Szwajcarią, nie mamy tyle pieniędzy i czasu na robienie projektów, z czasem na pewno się poprawi.

 

Mam poczucie, że jeśli za granicą mówią o polskiej architekturze, to w kategorii ciekawostek. Jeśli coś z Polski pojawia się na okładce jakiegoś międzynarodowego magazynu, to jest to budynek Roberta Koniecznego.

Robert jest bardzo konsekwentny w promowaniu swojej pracy, przykłada do tego bardzo dużo uwagi. Rozumie tę potrzebę i bardzo dobrze się na tym polu porusza. Te starsze pracownie, jak nasza, chyba nie mają takiego nawyku, by zabiegać o promocję, uwagę mediów. Po pierwsze – wcześniej nie było takiej możliwości, a dwa – chyba nie dostrzegaliśmy takiej potrzeby. A przecież mamy świetnych architektów też z tego „starszego” pokolenia, jak Jan Szpakowicz, który zaprojektował wspaniały dom w Zalesiu Dolnym, czy Jacek Damięcki. Oni architekturę traktowali jak sztukę, to są perły, ale pomimo tego nie są widoczni. Trzeba iść do przodu, trzeba się pokazywać. Młode pokolenie w naszej pracowni, które przejmuje pałeczkę, też już podchodzi do tego aktywnie .

 

„Kiedyś nie pracowało się tak szybko. Kiedy myślę o sobie 20 lat temu, to wiem, że gdyby ktoś wtedy dał mi 2 tygodnie na zrobienie projektu, popukałabym się w głowę. To było fizycznie niemożliwe. A dziś to norma”. 

Jesteś otoczona architekturą, wykładasz na uczelni, masz fundację in. Stefana Kuryłowicza, która promuje architekturę, m.in. poprzez konkurs „Teoria i praktyka”…

 


Fundacja – trochę inaczej, niż w przypadku wielu innych – nie powstała po to, by promować patrona per se. Chcieliśmy zrobić coś, co Stefan mógłby zrobić, gdyby żył. Stefan był architektem – nauczycielem. Oboje zresztą od początku pracowaliśmy na Politechnice, chcieliśmy pracować tam też razem, ale powiedzieli nam, że małżeństwu nie wolno. (śmiech) Stefan był belfrem, chciał wszystkiego uczyć: biegania, żeglowania, ale architektury przede wszystkim. Chęć upamiętnienia tego to była jedna motywacja dla naszej fundacji. Kolejną był fakt, że tak jak Stefan i ja uważam, że jeśli architekt próbuje się wszystkim przypodobać, to żaden z niego architekt, bo nie wszystko, co robimy, może się wszystkim podobać. Architekt musi mieć odwagę, by umieć stanąć murem za tym, w co wierzy. A jeśli leją mu przysłowiowe „pomyje” na głowę, to trudno, niech leją, kiedyś przestaną. Może to, co stworzył, zostanie wyburzone, może przetrwa i dopiero po jakimś czasie okaże się, że o to właśnie chodziło. Stefan był w tym naprawdę dobry. Od momentu, go zabrakło, staramy się robić to, co robił, dalej. Promujemy odważne projekty w stypendium Praktyka i odważne refleksje w konkursie Teoria. Pomagają nam w tym wspaniali jurorzy, za co zawsze im będę dozgonnie wdzięczna.

 

Ostatnio usłyszałem od kogoś, że nie ma w Polsce architekta na miarę Kuryłowicza.


Nie bardzo wypada mi się na ten temat wypowiadać, ale jeśli pytasz – to chyba jednak nie ma.

 


To kwestia osobowości?

 


Myślę, że wszystko, co się na to składa, to sposób, w jaki człowiek przechodzi przez życie. Stefan w wieku 14 lat został sam z mamą, siostrami i babcią. Ojciec wyjechał do Kanady i tam chciał ściągnąć rodzinę, co się nie udało. Całej rodzinie było bardzo ciężko, bo to wszystko przypadło na czasy Gomułki i jego rządów (1956 – 70 – przyp. red.). Wyjazdy za granicę? Nie było wtedy o tym mowy. Stefan za granicę wyjechał dopiero po naszym ślubie, gdy ja zostałam jako „zakładnik”. Naprawdę. Wszyscy w tamtych latach jeździli, zwiedzali, Rzym, Paryż, a on? Co najwyżej do Budapesztu i Sofii.. Walczył o przetrwanie, pomagając jednocześnie Mamie, Babci i siostrom To była dla niego szkoła życia, która go „ustawiła” na zawsze. Dlatego zachowywał się po męsku; wiedział, że będzie miał tylko to, na co sam zapracuje; że to nie jest tak, że coś po prostu od życia dostanie. Poza tym oboje jego rodzice byli architektami i on wyniósł z domu taki etos, który – mam wrażenie – udało mu się przenieść też do SARP-u: że trzeba się szanować, że trzeba być konsekwentnym, bo w ten sposób się ten szacunek zyskuje. Stefan wiele się nauczył od Zbyszka Zawistowskiego, który był prezesem SARP-u w czasach stanu wojennego; to był niezwykły człowiek, który swoimi działaniami sprawiał, że ludzie go szanowali.

 

W każdym razie, Stefan był skuteczny jako architekt i angażował się w działalność społeczną dla zawodu w sposób czasem – niebanalny.

 


Ale czy to nie wynika z faktu – wezmę tu trochę w obronę dzisiejszych architektów – że architekci dziś nie mogą sobie pozwolić na działalność społeczną?

 

To prawda, czasy się zmieniły. Kiedyś nie pracowało się tak szybko. Kiedy myślę o sobie 20 lat temu, to wiem, że gdyby ktoś wtedy dał mi 2 tygodnie na zrobienie projektu, popukałabym się w głowę. To było fizycznie niemożliwe. A dziś to norma. Jeśli nie potrafisz, mówią zamawiający , to znajdę sobie kogoś lepszego, kto nie będzie miał z tym problemu i zdąży . Więc rzeczywiście, jest inaczej . Poza tym to, co dawniej było do ogarnięcia pracą, logicznym myśleniem, chęciami, wspartymi talentem dziś jest już niewykonalne. To dziś za mało . Dziś architekt musi znać się też na prawie, bez prawnika jest jak bez ręki.

 


Jednak Tobie udaje się połączyć pracę dydaktyczna z zawodową, kierując jednym z największych biur architektonicznych w Polsce i właśnie z działalnością społeczną. aktywnie uczestniczysz w SARP. Jak oceniasz kondycję stowarzyszenia, czy realizuje ono założenia, do których zostało powołane? Ja niejednokrotnie krytykowałem w mediach poszczególne działania SARP-u, jednak uważam, że jest to stowarzyszenie jest potrzebne architektom, według Ciebie SARP dobrze się rozwija?

 


Może po kolei: moją pracownią kieruje fantastyczny Zarząd, którego jestem częścią; partnerki i partnerzy – tu mam wielkie oparcie. Na WA PW mam szczęście również współpracować ze świetnym zespołem ludzi, z którymi rozumiemy się w lot. Odnośnie Stowarzyszenia – hm, nie rozwija się ono obecnie specjalnie dynamicznie , gdyż  w mojej opinii jest za mało młodych ludzi w jego strukturach.. To też jest kwestia wychowania młodego pokolenia, które , jak mam wrażenie, za bardzo skupia się na sobie. To można zaobserwować też na zajęciach akademickich, które prowadzę. Nieumiejętność pracy w zespole jest normą, musimy tego uczyć od podstaw .Takie mamy pokolenie, ale wynika to z wielu czynników. Prawie całkowicie zniknął na przykład w powszechnej edukacji sport, który uczy postaw, tak ważnych w architekturze jak już wspomniana gra zespołowa. Sport uczy też przegrywać, że to nie jest koniec świata. Czasem wygram, czasem przegram. Sport kształtuje kulturę.

 


Nie tylko sportu brakuje, np. lekcji estetyki w szkołach. Jest ich za mało.

 


W ogóle ich nie ma, a przeciętne przykłady architektury bywają niestety niejednokrotnie straszne. Wnętrza niektórych gabinetów i sal sejmowych czy hotelu sejmowego rażą brzydotą .. Cóż – najwyraźniej takich mamy posłów, przyjeżdżają z różnych środowisk i urządzają swoją przestrzeń, tak jak zostali nauczeni. A mamy wspaniałych projektantów wnętrz, dizajnerów, którzy świetnie się prezentują na wystawach światowych, w magazynach lifestyle’owych i profesjonalnych, , Nie przekłada się to jednak na projekty wnętrz instytucji publicznych. Projektanci nie są zapraszani do współpracy – na wnętrzach u nas zna się bowiem każdy. Tak więc edukacja powinna być wszędzie gdzie to możliwe. Kilka lat temu brałam udział w finale światowej nagrody dyplomów architektonicznych ARCHIPRIX w Urugwaju. Na wydziale architektury w Montevideo było widać ogromne niedofinansowanie. Stare krzesła, stoły, bardzo skromnie, ze względu na brak środków finansowych, ale kartki na drzwiach z nazwami poszczególnych instytutów czy katedr , sposób prezentacji wystaw, były przykładem bardzo prostego , przepięknego liternictwa spod reki architekta. Estetycznie wszystko dopracowane, tego u nas nie ma. Na naszym wydziale architektury czasem też można to zobaczyć na prostym przykładzie tablicy ogłoszeniowej, jak architekci wywieszają swoje ogłoszenia , zachęcając studentów do zajęć czy praktyk, czy pracy w ich biurach – czasem niestety odręcznie, przyklejone niechlujnie taśmą. Musimy się nauczyć dbałości na każdej płaszczyźnie naszego życia. To musi być odruch .

 


Obserwując Twoją karierę, śledząc kolejne sukcesy pracowni, którą współtworzysz –  Kuryłowicz& Associates, karierę dydaktyczną, a także czytając wywiady, których udzielasz, mogę śmiało stwierdzić, że jesteś osobą spełnioną zawodowo i prywatnie. Czy są jeszcze jakieś marzenia i wyzwania, do których dążysz?

 


Tak, książka! Pracuję na warszawskim wydziale architektury już 41 lat, gdyż zaczęłam bardzo wcześnie. Pracowałam jeszcze w czasie studiów jako asystentka, ucząc rysunku i malarstwa. Pracę projektową zaczęłam również wtedy. Zdaję sobie sprawę z tego, że sposób, w jaki pracujemy w naszym zespole na WA PW, w oparciu o praktykę projektową w Kuryłowicz & Associates, jest bardzo unikalny, od zawsze był postrzegany jako awangardowy. Dlatego przygotowuję się do napisania książki o projektowaniu i jak do niego dochodzić, bazującą na tych doświadczeniach. To teraz czas, abym przekazała swoją wiedzę – teorię, wiedzę dydaktyczna i doświadczenie projektowe – innym. Może się przyda .

 

 

Więcej WKRÓTCE!